poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Migawki z podróży: NY - CHI 2011


  









Chicago!
 







Widok z okna o 5.30. Jet lag.
 



niedziela, 28 sierpnia 2011

I'm back

Wróciłam, Do domu - do Męża. I do kota, który zawsze w łóżku wciśnie się między nas, choćby miała leżeć rozciągnięta jak śledź. Dobrze być z powrotem w domu. To wspaniałe uczucie.
Samolot wylądował wczoraj około piątej po południu. Z NY wyrwałam się prawie w ostatniej chwili - gdy wylądowaliśmy w Londynie wszystkie loty na JFK, Newark, do Bostonu i Filadelfii były odwołane. W sobotę w południe miała przestać kursować kolejka NJ Transit i nowojorskie metro. W piątek w jednym z barów zauważyłam wypisane kredą specjalne menu: "Hurricane's special". Przed chwilą przeczytałam, że huragan dotarł właśnie do miasta.
Z Chicago wyruszyłam o 6:00 w piątek. Obudziłam się o godzinę wcześniej. Potem cały dzień spędziłam w Nowym Jorku, dusznym, upalnym i zatłoczonym. O 23:10 wyleciałam do Londynu. O 13:50 do Warszawy. Licząc od początku mojej podróży i uwzględniając różnice czasowe, na nogach byłam około 35 godzin. Nie było to powalające zmęczenie fizyczne. Raczej coś jak uczucie, że jestem swoją odbitką ksero. Nie najwyższej jakości, wyblakłą i rozmazaną.
Warszawa przywitała mnie upałem, jakiego nie było przez całe lato. Wieczorem, po upragnionym długim prysznicu, poszliśmy na kolację. Dopiero gdy wracaliśmy, około dziewiątej, powietrze przestało być takie gorące i duszne.
Dobrze być w domu. Spadam na śniadanie :)

niedziela, 21 sierpnia 2011

jestem w Nowym Jorku...

...i czuję to w nogach. Łażę aż kompletnie brakuje mi sił. Łażę i się napawam. Chociaż dziś z tym napawaniem się było znacznie gorzej. Myślałam, że będzie mi mało każdej chwili, a tu się okazuje, że nie. Tęsknię za P. Ten cały Niu Jork jest bez sensu, kiedy nie ma go ze mną.
Wydaje mi się, że moja podróż trwa już z tydzień, a zaczęła się dopiero przedwczoraj. Musiałam wstać o 5 rano, po kilku godzinach snu. Po raz kolejny potwierdziło się, że niewyspana jestem do niczego. NaJpierw pomyliłam gate'y na Okęciu. Obok siebie stały 2 samoloty - obydwa na Heathrow, ale jeden LOT-u, drugi BA. Ustawiłam się w niewłaściwej kolejce i dopiero jakiś przytomny Hindus zwrócił mi uwagę, widząc moją kartę pokładową, że powinnam przejść obok. Udało mi się dostać do odpowiedniego samolotu i dolecieć. Na Heathrow miałam 4 godziny do następnego lotu. Zaczęłam od mocnej kawy. Usiadłam z książką i czekałam aż podadzą numer gate'u. Nie chciało mi się tłoczyć tuż przed wejściem do samolotu, więc odczekałam prawie do ostatniej chwili. Potem zerknęłam na tablicę odlotów i ruszyłam. Pierwsze, co zobaczyłam, to informacja Please allow 15-20 minutes to arrive at the gates. Przesadzają, pomyślałam. Po 10 minutach marszu pomyślałam jednak, że chyba nie. Tym bardziej, że cały ruch w stronę gate'ów został wstrzymany, aby przepuścić ludzi wysiadająchych z samolotu. Po 15 minutach dotarłam. Trochę zaniepokoiło mnie, że samolot ma wymalowane logo Virgin Atlantic, a nie United Airlines, ale grzecznie stanęłam w kolejce. Po chwili jednak odwróciłam się do sąsiada i zapytałam, czy to lot do United Airlines do Nowego Jorku. Tak, to lot do Nowego Jorku, ale Virgin Atlantic, odpowiedział. Podeszłam więc do jakiejś pani pilnującej wejścia i zapytałam o swój lot, po cichu mając nadzieję, że bording, jak na Okęciu, będzie tuż obok. Tymczasem miła pani odesłała mnie do stanowiska informacji, które mijałam jakieś 12 minut temu... Więc wracam. Jeszcze szybszym marszem. Po 10 minutach dopadam wskazane stanowisko. Pani widząc moją kartę pokładową wskazuje kolejną odnogę rozległego terminala, nad którą wisi napis Please allow 15-20 minutes to arrive at the gates...
Zdążyłam, ale nie był to koniec przygód tego dnia.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Wczoraj w pociągu widziałam kilka kobiet z małymi dziećmi. Odniosłam wrażenie, że nieustannie wyjmują coś z bagażu i wkładają z powrotem – picie, jedzenie, chusteczki, bo się dziecko zapaprało, ubranka na zmianę, książeczkę, zabawkę i znowu picie, jedzenie, chusteczki… Ich torby są wyładowane niezbędnymi rzeczami. Ledwo się dopinają, mieszczą w sobie mały wszechświat potrzebny do oporządzenia i uszczęśliwienia pociech. A gdy tylko dziecko się uśmiechnie, matki całe się rozpromieniają.


Koleżanka, matka niespełna rocznego chłopca, powiedziała mi ostatnio, że cieszy się z powrotu do pracy. Tam, jej czynnościami nie steruje ten mały człowieczek. Tam ona wydaje polecenia i ma kontrolę.

sobota, 13 sierpnia 2011

człowiek czyta różne rzeczy, mieli te informacje w głowie, przetwarza i czasem bardzo dużo musi przeczytać i przswoić, zanim coś z tego wyniknie - jakaś myśl, impuls, pomysł, który ustawi wszystko we właściwym porządku.
Siedziałam dziś na fotelu u fryzjera i pod wpływem genialnego masażu głowy też odkryłam w sobie kilka genialnych myśli. Ale niestety już ich nie pamiętam. może jednak nie były takie genialne. Było mi jednak bardzo przyjemnie, nawet pomimo tego, że jak zwykle kant umywalki wbijał mi się w kark.

Poza tym spędziłam jakieś 3 h z PKP. Co najmniej o 1,5 za dużo. Na Dworcu Łódź Kaliska w hali nie słychać zapowiedzi, toaleta kosztuje 2,5 zeta i nie ma klimatyzacji. No, naprawdę, poprzewracało mi się tu i ówdzie, że chciałabym szybkiej podróży, przyjemnego chłodu i darmowego sikania.

środa, 10 sierpnia 2011

a było tak...



To zdjęcie udało mi się zrobić tylko dlatego, że nastąpiła chwilowa przerwa w deszczu i mogłam wyciągnąć aparat. Widać na nim zejście z Połoniny Caryńskiej. Połonina jest naprawdę piękna, ale P. twierdzi, że choć był tam wiele razy, to tylko raz nie padało... Szliśmy więc w ścianie deszczu. Jedynym elementem mojej garderoby, który nie przemókł, była kurtka z gore texu. Buty trzymały się do pewnego momentu, ale potem zaczęły nabierać wody i od połowy trasy z każdym krokiem czułam jakbym stąpała po nasączonej gąbce. Ale i tak byłam w niezłej sytuacji. Miałam podeszwy :) Zasłużone buty górskie P. odmówiły posłuszeństwa jeszcze w drodze na górę. Najpierw zaczęła odchodzić podeszwa z prawego. Próbowaliśmy ją reanimować - wyciągnęłam sznurek ze spodni i obwiązaliśmy buta. Niestety, na niewiele się to zdało. Podeszwę trzeba było oderwać. Potem zaczęła odchodzić lewa. Buty już po zejściu wyglądały tak:

Schodzenie bez podeszwy w takim błocie nie jest łatwe. P. straszył mnie, że jeśli odleci mu druga, będę go musiała znieść... Ha ha ha...
Udało mi się przejechać na linie nad Jeziorem Solińskim. Uczucie fajne. Najtrudniejszy jest pierwszy krok, kiedy trzeba zejść z platformy w przepaść. Wiedziałam, że podtrzymuje mnie lina, ale irracjonalny strach był silniejszy. Chwilę to trwało, zanim przesunęłam się o te kilkadziesiąt centymetrów.

A ponieważ padało i buty górskie P. trafiły do kosza w Ustrzykach Górnych, zaś moje jakoś nie chciały doschnąć, bardzo chętne spędzałam czas w taki oto sposób...