wtorek, 19 lipca 2011

okienko wizowe

Byłam dziś w ambasadzie załatwić sobie wizę do Stanów. Niby formalność - mam nadal ważną wizę, z tym że na inne nazwisko i w starym paszporcie. Poza tym, jadę służbowo. Niemniej jednak sytuacja, kiedy ktoś nas zaczyna odpytywać, nie bardzo wiadomo, o co zapyta i dlaczego, jest niezbyt komfortowa. Ponieważ czekałam godzinę na swoją kolej, a przede mną było jakieś 40 osób, miałam więc okazję poprzyglądać się różnym reakcjom i zachowaniom. Radość, ulga, niedowierzanie, że się wizę dostało. Spokój, obojętność, znużenie. Rozgoryczenie i oburzenie, gdy wniosek został odrzucony.
Tak się składa, że czytam teraz "Wyspę klucz" Małgorzaty Szejnert o historii Ellis Island. Selekcja odbywa się od dawna. Teraz tylko przesunęło się jej terytorium. Teraz nie trzeba płynąć dwa tygodnie statkiem, aby od urzędnika imigracyjnego usłyszeć: "I am sorry but you don't qualify".
Mój straszny sentymentalizm sprawia, że czuję smutek, gdy pomyślę o wszystkich tych, których marzenia i nadzieje legły w gruzach, gdy kazano im z powrotem wsiąść na statek i odbyć podróż do kraju, z którego chcieli uciec. Czasem w ten sposób rozdzielano rodziny. Dzieci wpuszczano, a jednego z rodziców, którego podejrzewano o chorobę - fizyczną lub psychiczną - zatrzymywano na obserwacji. Jeśli diagnoza potwierdzała się i nie było szans na wyleczenie, osoba ta musiała wracać. Reszta rodziny zostawała. Z szansą na lepsze życie.
Chyba nie mogłabym być konsulem. Mogłabym mieć problem z oddzieleniem tego, co dobre dla człowieka, od tego, co dobre dla państwa. A może raczej nie z oddzieleniem, a z zadecydowaniem, które dobro jest w danej sytuacji ważniejsze.

1 komentarz:

  1. tak między Bogiem a prawdą to zwykle to pierwsze nie wpływa specjalnie na to drugie... a i tak brak człowieczeństwa jest zdecydowanie przedawkowany. Wiem, widziałam

    OdpowiedzUsuń