środa, 6 lipca 2011

Zagubiony telefon, brzydka pogoda i katastroficzny film…

Miałam ciężki początek tygodnia.

A więc – poniedziałek. Pogoda jesienna i barowa – zimno, mokro, niskie ciśnienie. Nastrój wisielczy za sprawą sprzeczki z mężem.

Takie jest tło.

Wychodzę w deszczowy świat. Na ulicach – jak zawsze przy takiej pogodzie – korki. Spóźniam się na niemiecki. Ale to już standard. Poniedziałek, 8 rano, lekcja niemieckiego – kto by się nie spóźnił…? Senność i problem z koncentracją. Podkradł się do mnie ból głowy, którego nie odpędziła nawet kawa wypita już podczas zebrania. Kawa i dwa serniczki – próba poprawy nastroju… Ciśnienie podnosi mi się dopiero, gdy sama muszę wyjść na środek i wygłosić prezentację: plany w mojej działce na przyszły rok. Głowa zaczyna pracować. Jest nieźle – pojawiają się pytania z sali. Ożywiam się. Poza tym, że czuję, jak zaczyna mi brakować tchu. W pomieszczeniu jest tak duszno, że po 30 minutach czuję się jakbym gadała przez dwa dni.

Wieczorem postanawiam wybrać się na Melancholię von Triera. Wielokrotnie zmieniam plany co do sposobu dostania się do kina: tramwaj i spacer czy samochód? Przejść się czy wygodnie dojechać, ale szukać miejsca do zaparkowania? W końcu wybieram pierwszą opcję. Oddycham głęboko idąc ulicą. W kinie kupuję sobie Fantę. Jestem głodna i chciałabym zjeść kanapkę ze śniadania, którą mam w torebce, ale trochę się wstydzę, bo wokół siedzą ludzie, a ja co – wyjmę ze sreberka bułę z szynką i ogórkiem małosolnym?? Tuż przed rozpoczęciem filmu orientuję się, że nie mam służbowego telefonu. Dziwne, bo powinien być w torebce. Całe zwiastuny spędzam na wyjmowaniu z niej wszystkich rzeczy i grzebaniu w jej nieprzepastnym, ale wszyscy by się zdziwili jak pojemnym wnętrzu, wypełnionym przedmiotami, o których przydatności tylko ja mogę zaświadczyć (albo i nie, ale one i tak tam są…). Gdy zaczyna się film – odpuszczam.

Film jest dziwny. Trochę niepokojący. Nie wiem do jakiego gatunku można by go zaliczyć. Przypomina mi Personę Bergmana. Tyle że kiedyś nie byłam w stanie obejrzeć Persony do końca (ciekawe, jak bym poradziła sobie z nim teraz?), a Melancholię oglądam z… zaciekawieniem i przyjemnością. Chociaż świat, jaki jest tam przedstawiony jest bardzo smutny. To świat samotnych, nierozumiejących się nawzajem i niebędących w stanie do siebie dotrzeć ludzi, zanurzonych we własnych traumach i koszmarach. Ale jest w nim coś bardzo prawdziwego (mimo teatralnego sztafażu) i hipnotycznego. Zmusił mnie, aby po raz kolejny zadać sobie pytanie, jak przyjmę własną śmierć. Z pokorą i ulgą czy z protestem? Im dłużej myślę o tym filmie, tym bardziej mi się podoba.

Po kinie przeszukałam dom i samochód w poszukiwaniu telefonu. Bezskutecznie. Na dodatek mój prywatny telefon był tego dnia przeniesiony do innego operatora i jeszcze nie zdążyłam kupić komórki bez simlocka. Poczułam się jak w głębokich latach 90. – bez możliwości natychmiastowego kontaktu ze światem. Martwiło mnie jednak coś innego: po pierwsze P. mógł dzwonić i się denerwować, że coś mi się stało; po drugie, telefon mógł być skradziony i ktoś właśnie mógł nabijać niebotyczne wysokie rachunki. Istniała możliwość, że telefon zostawiłam w pracy i to właśnie postanowiłam sprawdzić. O 23.30. Strażnicy powitali mnie ze zdziwieniem, ale i zrozumieniem. Gdy wreszcie po sforsowaniu rozlicznych zamków tradycyjnych i magnetycznych znalazłam się w pokoju, okazało się, niestety, że telefonu nie ma… Wykorzystałam więc telefon stacjonarny, żeby zablokować swój numer i powiadomić P., że na razie się do mnie nie dodzwoni. W domu byłam po północy. Starczyło mi jeszcze siły, żeby zmyć czerwony lakier z paznokci i przeczytać kilka stron książki.

PS Następnego dnia rano, biorąc efektownie ostry zakręt przy parkowaniu poczułam, że coś się zatłukło pomiędzy siedzeniem a podłokietnikiem. Był to mój telefon…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz