wtorek, 28 grudnia 2010

walka z czasem

Kończyłam wczoraj czytać "Non-fiction". Ostatni rodział - o walce Kapuścińskiego z czasem. O tym, żeby jeszcze zdążyć napisać, przemyśleć, opowiedzieć. Uderzyły mnie cytaty, jakie miał poprzypinane w pracowni. Praca, praca, praca. Zgadza się to z tym, w co sama wierzę i gdyby nie jeden dodatkowy element, nie byłabym tak poruszona. Tym dodatkowym elementem jest nagły przypływ świadomości, że za jakiś czas ja też mogę znaleźć się w takiej sytuacji, że będę wiedziała, że już nie zdążę, że już mam za mało czasu. Być może już teraz mam za mało czasu. Przecież to, gdzie będę za lat X, zależy od tego, gdzie jestem teraz.
Potem zaczęłam myśleć o śmierci. Czy w ostatniej chwili ogarnie mnie strach? Czy będę starała się za wszelką cenę zatrzymać życie?

poniedziałek, 27 grudnia 2010

zupełnie nieświątecznie

minęły święta.
Była choinka u rodziców P., trochę awangardowa, ale żywa (choinka w formie kuli - widział ktoś coś takiego?). Były świąteczne potrawy, był kościół, były kolędy. Były piękne prezenty. A jednak coś nie tak.
Nie przyłożyłam się do tych świąt. Mam taką swoją teorię, że w rzeczy ważne trzeba wkładać sporo pracy. No i myślami byłam zupełnie gdzie indziej. Tyle że nie bardzo potrafię powiedzieć gdzie.
W sumie to cieszę się, że jutro idę do pracy.
A jeszcze jedno - w drodze do K. przeczytałam pewien tekst, w którym poruszono m.in. kwestie zrównoważonego rozwoju. I przyszło mi na myśl, że tu tkwi mój defekt. Sprawom domowo-rodzinnym poświęcam troszkę za mało uwagi. Chyba zaczyna mi świtać, jakie będzie moje noworoczne postanowienie :)

czwartek, 23 grudnia 2010

mąż wrócił!

Udało się! A już rozważaliśmy, co będzie, jak się nie uda złapać samolotu powrotnego. Wrócił wprawdzie, bez bagażu, który zaginął jeszcze w drodze do Paryża, ale co tam.
W związku z całym tym zamieszaniem, nie mamy w domu ani jednej ozdoby świątecznej. Poza gwiazdkami w oknie sypialni, które wisiały przez cały rok, więc chyba się nie liczą, prawda?
Wczoraj piekłam ciasto drożdżowe z syropem ze stevii. Na prezent dla Dziadków. Dziadek jest cukrzykiem i zawsze musi się powstrzymywać przed jedzeniem słodkości (w zasadzie powstrzymuje się przy gościach, a potem wyjada je po kryjomu:)). Chciałam więc upiec mu ciasto, którym mógłby się najeść do woli.
Dziś wieczorem ruszamy do Łodzi, odwiedzamy Dziadków, nocujemy, a jutro rano zabieramy kota i jedziemy do Katowic. Moja Mama pojechała tam już dziś.

Życzę Wam wszystkim Wesołych Świąt!!! :)

poniedziałek, 20 grudnia 2010

biało

Jest biało, jest pięknie, jest pięknie :) Poza tym, że Przemek utknął na Okęciu. Obwiam się, że zanim otworzą lotnisko, na które leci, mogą zamknąć Okęcie...

niedziela, 19 grudnia 2010

m jak malowanie

Sponsorem dzisiejszej niedzieli była LITERKA M.
Wczoraj trochę się podziębiłam i nie miałam ochoty dziś nigdzie wychodzić, chociaż w planach było kupno i butów, i choinki, i wizyta Łukaszków. Zastrajkowałam, stwierdziłam, że nigdzie nie idę. Będę odpoczywać.
Po pięciu minutach na kanapie stwierdziłam jednak, że pragnę zrobić coś pożytecznego. Padło na malowanie pudełek. W szafkach i na półkach mamy z tuzin pudełek po czymś - zwłaszcza po kawie. Czasem po prezentach. Już jakiś czas temu postanowiłam pomalować je na różne kolory. Być może odzywa się we mnie dziecko kryzysu, które nie lubi niczego wyrzucać, wszystko chciałoby ponownie wykorzystać. Nie wiem.
Taka praca sprawia mi mnóstwo frajdy.


- Wiesz co, Miśku, mogłabym być rzemieślnikiem - powiedziałam Mężowi malując kolejne pudełko.
- No, ja też - odpowiedział. - Mógłbym Ci mówić, co masz robić.



czwartek, 16 grudnia 2010

kłopot z prezentami

Co mam kupić Mężowi na gwiazdkę..??? Nagle uświadomiłam sobie, że został tylko tydzień. Ratunku!!!
Myślałam o
książce - instrukcji do jego ukochanego Land Rovera, ale wziąwszy pod uwagę, że 1. teraz jeżdżę nim ja, 2. od stycznia idzie na remont podwozia - mam wątpliwości.
spinkach do koszuli?? super oryginalne...
kursie jazdy z rajdowcem - powiedział, że nie chce

Muszę szybko coś wymyślić... :)

środa, 15 grudnia 2010

kompensata

Miałam wczoraj coś zrobić. Nie udało się. Śnieg zaskoczył drogowców, pokrzyżował plany tramwajarzom, taksówkarzom i mnie.
Zawsze, kiedy nie uda mi się zrobić czegoś, na czym mi zależy, a okoliczności są niezależne ode mnie, uruchamia mi się mechanizm kompensacyjny. Wczoraj wymyśliłam sobie ciasto drożdżowe z cynamonowym nadzieniem. Poza tym, zziębnięta na mrozie musiałam natychmiast po powrocie napić się grzanego wina. Za każdym razem chcę sobie udowodnić, że niczego nie straciłam. Wyciągnęłam więc z kredensu grzańca, a ze spiżarki mąkę i drożdże.
Im bardziej to, co nam uciekło, jest nieokreślone, tym większy żal. I tym większa strata. Co z tego, że potencjalna? Dołożyłam do ciasta i wina pocieszającą myśl, że gdybym tam poszła, na pewno przytrafiłoby mi się coś złego. Na pewno wydarzyłoby sie coś, co wywołałoby w mojej głowie zamęt i pomieszanie.
Sztuczki umysłu.
A ciasto wyszło pyszne. Zdjęcie zrobiłam dziś rano. 

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Chodziłam po Moskwie w futrzanej czapce...

od środy do soboty.
To miasto wywołuje we mnie mieszane uczucia. Byłam tam już trzy razy, a jeszcze nie mogę się z nim oswoić. Z jednej strony jest w nim swojska postkomunistyczna siermiężność, ale z drugiej strony, opakowano ją w błyszczące kiczowate celofany...
Jest ogromne i powinnam to lubić; w Nowym Jorku czuję się tak, jakby w powietrzy rozpylany był gaz rozweselający, a tam czuję się przytłoczona. To miasto aspiruje do zachodniego świata, a jednocześnie jakby starało się wszystkim powiedzieć: jestem ponad to, jestem lepsze.
Znalazłam dziś na biurku swoje notatki z czerwca:
1.06.2010
Za oknem szeroka ulica, po 3 pasy w każdą stronę. Asfalt mokry od deszczu. Za ulicą - rzeka. taflę przecinają statki wycieczkowe. Za rzeką - jedna z cór Stalina. Właśnie rozbłysnęła światłami.
Ta szeroka perspektywa na chwilę otwiera mi myśli.
Znowu w Moskwie.
Dochodzi 22, ale jest jeszcze widno. Dopiero zaczęło szarzeć.
To miast wciąga, wchłania, zasysa.
2.06.2010
Spacerując szarymi ulicami Moskwy dochodzę do wniosku, że to ponure miasto. Moskwa jest depresyjna. Nie wiem, z czego to wynika. Wszystko jest przytłaczające, wielkie, przykorzone.
Po pracy ludzie wchodzą do brzydkich zadymionych restauracji, gdzie jedzą za ciężkie, tłuste jedzenie. Mają ziemiste twarze. Dla kontrastu obwieszają się błyszczącą biżuterią. Albo ubierają w jaskrawe kolory. Albo jedno i drugie.
W lobby ekskluzywnego hotelu, gdzie śniadanie kosztuje ponad 1000 rubli, stoją sztuczne palmy, jest wielka fontanna poświtlana wielokolorowymi światłami, skórzane kanapy, a wieczorem - ubrana na czarno pianistka gra na fortepianie...

Różnica czasu pomiędzy Moskwą a Warszawą wynosi tylko 2 godziny, ale bardzo trudno się przestawić. Wieczorem nie mogłam zasnąć, a rano wstać. Tym razem jeszcze o 8.30 panowała szarówka. Kawa na rozruch, a resztę robiła adrenalina. Spotkanie było bardzo udane. Choć będę mogła tak powiedzieć z pełnym przekonaniem dopiero gdy zobaczę efekty.

To zdjęcie zrobione na Kremlu przez kolegę. Ja nie wzięłam ze sobą aparatu. Dzwon widoczny na pierwszym planie nigdy nie zadzwonił. Pękł podczas pożaru zanim ukończono nad nim pracę. Teraz stoi na postumencie, który według słów przewodniczki, może się w każdej chwili zawalić... (?)
Kiedy chodziliśmy po Kremlu w kwietniu, Przemek, który pojechał ze mną i przez cały tydzień zwiedzał miasto, czytał mi na głos przewodnik a potem odpytywał, co zapamiętałam :) Niestety, okazało się, że większość faktów poszła do pamięci krótkotrwałej, aby nigdy się stamtąd nie wydostać...

poniedziałek, 6 grudnia 2010

świeżość spojrzenia

może to przejażdżka tramwajem, a może spotkanie z osobami, których dawno nie widziałam i rozmowa inna niż "co-u-ciebie". może nowa knajpa, może dobra herbata... wyrwałam się na kilka godzin z rutyny i poczułam się tak, jakby ktoś w moim wewnętrznym okularze wyostrzył obraz.
och, takie chwile zdarzają się coraz rzadziej. czy to dlatego, że coraz trudniej mnie zaskoczyć..? chyba nie. czy dlatego, że łatwiej wybrać w życiu powtarzalność? może.

niedziela, 5 grudnia 2010

bolą mnie ręce od kręcenia fajerką...

czyli byliśmy wczoraj (firma) na kursie bezpiecznej jazdy. Pogoda taka, że do ostatniej chwili nie miałam pewności, że szkolenie się odbędzie. Gdyby sypało, a pługi nie zdążyły odśnieżyć, nie byłoby szans na jakąkolwiek jazdę. Na olbrzymim terenie lotniska leżało kilkadziesiąt centrymetrów śniegu, a wiatr tworzył ogromne zaspy. Ale udało się. Jednym z elementów takiego kursu jest jazda po płycie poślizgowej, ale wczoraj cały teren był jak olbrzymia płyta poślizgowa. Instruktor, który jeździł ze mną i koleżanką, co chwila zaciągał nam hamulec ręczny, więc trochę swoimi łapkami musiałam się namachać. Pomimo mrozu, po pierwszych 15 minutach ściągnęłam kurtkę... Wróciłam do domu wieczorem i bardzo się cieszyłam, że już jestem w domu. Z Przemkiem.
A poza tym - wczoraj były imieniny Mamy, a ja zapomniałam. Chociaż jeszcze dwa dni temu rozmawiałyśmy o tym i próbowałam ją wyczuć, co chciałaby na prezent. Kicha, prawda? Straszna. Dzwoniłam parę razy, ale Mama nie chciała ze mną rozmawiać. Jest mocno obrażona. Przemek twierdzi, że przesadza, bo przecież ją przeprosiłam, powiedziałam, że mi przykro. Moja Mama chyba lubi się na mnie czasem obrazić.

wtorek, 30 listopada 2010

Jestem głodna...

W nocy z niedzieli na poniedziałek poczułam się dziwnie. Zaczęło mnie mdlić. Tak bardzo, że nie mogłam zasnąć. Oszczędzę przykrych szczegółów, ale jedno mogę powiedzieć na pewno - nocy nie przespałam :(  Rano nie byłam w stanie podnieść się z łóżka, zadzwoniłam więc do pracy, że przyjdę później albo wcale. Wymioty ustały, ale wszystko mnie bolało i czułam się nieprzytomna. Około południa jednak zmęczyło mnie gapienie się w okono i monotonnie padający śnieg, skończyłam też czytać "Idź, kochaj" Tomka Tryzny, postanowiłam więc ruszyć do pracy.
Podobno wyglądałam jak 7 nieszczęść. Trzeba było mówić do mnie po 3 razy to samo, żebym: 1. zwróciła uwagę, że ktoś coś mówi; 2. usłyszała; 3. zrozumiała. Czułam się zresztą też nieszczególnie. Mąż telefonicznie "nakłonił" mnie, żebym poszła do lekarza. Miejsc w przychodni oczywiście nie ma... Przychodnie prywatne stały się równie oblegane co publiczne placówki. Można przyjść i czekać i prosić lekarza, żeby jednak przyjął. Tak też zrobiłam. Poszłam i poprosiłam. "Ależ oczywiście, że panią przyjmę! Przecież siedzę tu i się nudzę" powiedział Pan Doktor. Naprawdę!!!
Zbadał mnie i zalecił dietę oraz Coca-Colę. Naprawdę!!!
"No, na pewno! Coca-Colę!" Oburzyła się Mama. A przecież wiadomo, że Coca-Cola i słone paluszki to najlepsze lekarstwo na niestrawność... Ech, Mamo... :)
Tak więc od wczoraj chodzę głodna. Dziś jest gorzej - zaczęłam zdrowieć i reaguję na jedzeniowe zapachy. Wczoraj robiło mi się po prostu niedobrze...

PS Wczorajsze zawieje i zamiecie śnieżne sparaliżowały Warszawę. Samochody stały w gigantycznych korkach. Miałam więc szczęście zostawiając auto pod pracą. Jeszcze więcej szczęścia, bo udało mi się wyjść od lekarza zanim przestały kursować tramwaje. A widząc tłum ludzi oczekujących na przystanku, wpadłam na genialny pomysł i wsiadłam w tramwaj jadący w przeciwną stronę - dojechałam kilka przystanków do zajezdni i załapałam się na miejsce siedzące. Koleżanka, która wyszła z pracy nieco później, musiała wracać piechotą. Zajęło jej to 4 godziny...

niedziela, 28 listopada 2010

Warszawa - Łódź - Mierzęcin - Świnoujście - Warszawa

Taką zrobiliśmy trasę podczas naszego przedłużonego weekendu. W środę wieczorem pojechaliśmy do Łodzi. Przespaliśmy się u Mamy, kot Józka wskoczył nam do łóżka i trochę pomruczał - zawsze się zakładamy: przyjdzie czy nie przyjdzie. Rano w czwartek ruszyliśmy do Mierzęcina. Zatrzymywaliśmy się po drodze parę razy - a to żeby kupić Przemkowi trymer do brody, bo poprzedni akurat się zepsuł, a to, żeby napiś się kawy i zjeść bigos (to ja) albo kupić wino na wieczór (nie wypiłam i Przemek przywiezie je jutro do Warszawy). Gdy dotraliśmy zarządziłam wymarsz na spacer, aby złapać jeszcze ostatki dnia. Poszliśmy pod las - moje nowiusieńkie czarne gumiaki (prezent od Teściów na urodziny - sama wybrałam) spisały się pierwszorządnie. Mogłam taplać się w błocie i wchodzić w największe kałuże. Mąż musiał uważać...  A w parku było naprawdę magicznie.
Po powrocie miał dla mnie niespodziankę. Szampana. To była druga miesięcznica naszego ślubu. Pierwszego szampana, Dom Perignion 2005, dzień po ślubie włożyliśmy do zamrażarki i zapomnieliśmy o nim (!!!) następnego dnia wyciągaliśmy okruchy szkła i szampański lód... Tym razem szampan schłodził się w bagażniku w drodze do Mierzęcina. Korek z impetem gruchnął mnie w czoło - postanowiliśmy, że to na szczęście.
W nocy zaczęła się prawdziwa zima. Skrzypiący śnieg, mróz i te wszystkie inne atrybuty. Niby należało się jej spodziewać, ale mimo wszystko byłam odrobinę zaskoczona, jakbym w głębi duszy miała nadzieję, że zaraz będzie wiosna (dzień wcześniej mijaliśmy zielone pola i naprawdę trudno było uwierzyć, że to już koniec listopada). Ale znowu spacer. Gruchotałam śmiało swoimi kaloszami wszyskie zamarznięte kałuże, a mój mąż mówił złośliwie, że pod nim lód nie pęka, więc to najwyraźniej ja przybrałam na wadze - nie on. Wierutne kłamstwo.
Po spacerze nadszedł czas na niespodziankę numer dwa, która właściwie przestała być niespodzianką dzień wcześniej, kiedy wyprosiłam wyjawienie, o co chodzi. Masaż całego ciała... Olejki, łagodna muzyka, subtelne zapachy. W mierzęcińskim pałacu zrobiono genialne spa. Po masażu sauna, inhalacje, jacuzzi, basen...
Nie mam wątpliwości, że mój mąż jest najfajniejszy na świecie. Z wdzięczności za ten piękny weekend dziś po powrocie wyprałam mu wszystkie czarne skarpetki w pralce automatycznej i rozwiesiłam, chociaż nienawidzę tego robić :)
W sobotę pojechaliśmy do Świnoujścia. Po ulokowaniu się w pustym mieszkaniu znajomego, jak każda porządna rodzina w weekend pojechaliśmy na zakupy. Do Niemiec. Po kawę. Kawę Illy, którą tam można kupić znacznie taniej. Najwyraźniej jednak w NRD kawy Illy się nie pija, bo wizyta w 5 (!) marketach zakończyła się kupnem Lavazzy i jakichś ciasteczek.
Przemek pokazywał mi jakieś niemieckie miasteczko, którego nazwy już nie pamiętam. Piękne, czyste, dobrze zorganizowane niemieckie miasteczko. Wszystko poukładane równiutko, chodniki proste, itd. Jemu to się bardzo podoba, a mnie to wcale nie zachwyca. Ponowił próbę zachwycenia następnego dnia, w Ahlbecku, ale ze mną to samo - co poradzę, że jak jestem w takich miejscach, to czuję, że uchodzi ze mnie życie? I od razu przypomina mi się "Czarodziejska Góra"...
Ale zanim dotarliśmy do tego uporządkowanego Ahlbecku wybraliśmy się na kilkugodzinny spacer po plaży, podczas którego zaliczyłam pierwszą tej zimy wywrotkę - nie na lodzie, a na śliskim, porośniętym mchem betonie. Mój Mąż  myślał, że to jakiś facet wywinął orła i dopiero po chwili zorientował się, że to jego żona, która próbowała sprawdzić, czy jest naprawdę ślisko... Nadgrstek czuję do tej pory.
Wracałam samolotem (droższy od pociągu o 50 zł), P. przyjedzie jutro i trochę się martwię, bo ma bardzo padać... Kontrola na lotnisku w Szczecinie była bardzo skrupulatna. Dokumenty musiałam pokazywać ze 3 razy, a przed przejściem przez bramkę kazano mi ściągnąć moje gumiaki (nie jest to takie proste, zwłaszcza gdy ma się grubą skarpetę i chce wypaść elegancko, mimo okoliczności... muszę dodać że gumiaki są tylowo dopasowane i wkładanie też nie bywa najprostsze...). Potem pani strażniczka dokładnie sprawdzała czy nie ukryłam niczego w rękawie ani nogawce. Gdy tuż przed wejściem na pokład zobaczyłam znanego polityka Janusza P. myślałam, że odkryłam powód tak dokładnej kontroli, ale Przemek wyprowadził mnie z błędu - na lotnisku w Szczecinie tak jest zawsze...

poniedziałek, 22 listopada 2010

Urodziny. 31

Im jestem starsza, tym fajniej się czuję.
Może dlatego, że więcej wiem, a może dlatego, że mam więcej odwagi.
30+ mnie nie przeraża. Jaka ulga, że to jeszcze jedna rzecz, którą się nie martwię.

Mąż, najlepszy z najlepszych zabrał mnie wieczorem na kolację do knajpki, w której byliśmy na naszej pierwszej randce. Usiedliśmy przy tym samym stoliku i przypominaliśmy sobie początki naszej znajomości - w co byliśmy ubrani, na jaki film poszliśmy, co robiliśmy następnego dnia, co jedliśmy... To było prawie 4 lata temu, 20 stycznia. Przemek miał na sobie koszulę w kratę i granatowy sweter. Na kolację zamówił czarny makaron z owocami morza. Byliśmy w Kinotece na "Pachnidle". Następnego dnia on się rozchorował. Wysłałam mu kilka maili ze śmiesznymi filmikami. Ja następnego dnia pojechałam do Kazimierza, z chłopakiem, z którym wówczas się krótko spotykałam. Przez całą niedzielę myślałam o Przemku i wiedziałam już, że z tym drugim się więcej nie zobaczę.

A teraz P. śpi obok mnie, zwinięty w kłębek.

Jutro ważny dzień w pracy. Idę spać.

niedziela, 21 listopada 2010

niedziela...

...spędzona przy komputerze. Dużo pracy. Oderwałam się dopiero około piątej po południu - obiad, wybory i kościół, a potem wizyta u Anetki, Łukaszka, Igorka i charta Mańka :) Igorek ma dopiero 3 tygodnie, jest malutki, naprawdę malutki i robi przedziwne miny. Ubranko, które wczoraj kupił mu Przemek będzie mógł włożyć chyba dopiero za pół roku :) Łukaszek jest bardzo przejęty. Ostatnio poszedł po zakupy razem z Mańkiem, ale wrócił już bez psa... Zapomniał. Maniek bardzo chciałby się zajmować Igorkiem, wylizywać go i leżeć przy nim, i czuje się odrobinę zaniedbany, bo nie wszyscy mówią, że nie wolno. Kufa mu posiwiała znacząco od czasu, gdy go ostatni raz widzieliśmy. Anetka wygląda inaczej - pojaśniała od środka. Ale już jej trochę brakuje ludzi - i nic dziwnego... Boi się momentu, w którym na spacerach skonfrontuje się z innymi matkami - te wszystkie kupki, zupki, kolki, pieluchy - rozmowy wyłącznie o tym. Też bym się bała. Ale Igorek jest śliczny.

Film i bezsenność cd.

Byliśmy wczoraj na bardzo dobrym filmie. "Hej, Skarbie". Przez niego nie mogłam wczoraj w nocy zasnąć - cały czas przed oczami przewijały mi się sceny, kuliłam się w sobie, chciało mi się płakać. Mocny, bardzo mocny obraz, nieschematyczny, tak przesycony brudem, złem i brzydotą, a jednocześnie optymistyczny, gloryfikujący człowieczeństwo, wolę. Dzięki temu ani razu nie poczułam litości wobec głównej bohaterki - wykorzystywanej seksualnie przez ojca, molestowanej psychicznie i fizycznie przez matkę - współczułam jej, kibicowałam, ale, na szczęście, nie czułam litości.
Nie pomogło mi wypite przed snem czerwone wino i tort kajmakowy, który upiekłam przed wyjściem. Sen nie chciał przyjść.

czwartek, 18 listopada 2010

Smutek, smutek, melancholia.

Długie wieczory. Nagie gałęzie za oknem. Zmęczenie, które nagle obezwładnia. Nie pomaga nawet wymyślanie i gotowanie pysznych potraw.
Nie mogę długo zasnąć. Albo budzę się o piątej rano, wciąż zmęczona. A gdy już śpię, śnią mi się koszmary.

A teraz jeszcze poddenerwowanie. Niepokój.

niedziela, 7 listopada 2010

weekendowy poranek, vol.2

Z łazienki dobiegają ryki komentatora meczu i przekleństwa mojego Męża - Polki przegrywają z Rosjankami w siatkę. Ja półleżę w łóżku i czytam Nabokova "Ada albo żar". Jak to zwykle bywa z opasłymi tomiskami, w tę lekturę trzeba było się wgryźć. Przez pierwsze 80 stron nie mogłam się połapać o co chodzi, nie poddałam się jeszcze rytmowi tej prozy, by po mniej więcej 90 już przekroczyć tę granicę i z radością przewracać kolejne kartki. Na każdej stronie odkrywam jakiś klejnot - słowa ożywają w obrazy przesycone kolorem, nastrojem, znaczeniem. Tę radość czytania Nabokova zapowiedziała mi już wiele lat temu, od pierwszego akapitu, malutka książeczka "Tamte brzegi". Nawet jeśli wówczas nie byłam w stanie jej zrozumieć, to w napięciu pochłaniałam kolejne strony. Potem długo, długo nic. Tylko "Lolita" w wersji angielskiej.
Czasami pewne lektury sprawiają przyjemność samym swoim rytmem. Satysfakcja, którą teraz odczuwam jest podobna do tej, która towarzyszyła mi przy lekturze "Baltazara i Blimundy" Jose Saramago.
Mąż dalej piekli się w łazience, więc wstaję i proponuję mu kawę. Reaguje entuzjastycznie. To jest nasz mały weekendowy rytuał - zaparzenie kawy wymaga szeregu drobnych czynności: wyciągam  więc kawę w ziarnach z lodówki a z szyflady pod ekspresem stary młynek, którego jeszcze w PRL-u używała moja mama; mielę kawę, potem łyżeczką przekładam aromatyczny proszek do sitka ekspresu, na koniec napełniam zbiornik świeżą wodą i wreszcie naciskam guzik. Po chwili do ulubionej filiżanki Męża spływa brunatny płyn. Odkrawam kawałek ciasta cynamonowo-kawowego, kładę na talerzyku, na którym wysrysowałam malinowym sosem skomplikowane esy-floresy i niosę to wszystko do łazienki. Na złagodzenie obyczajów.
Sama wracam do łóżka.

sobota, 6 listopada 2010

pada. miało padać dopiero jutro.
Obudziłam się dopiero o 9.00. Spałam 10 godzin. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak długo spałam.
Chciałam dziś iść na spacer po Polach Mokotowskich - wiatr, moje spodnie dresowe i ja. Ale deszcz pokrzyżował mi plany.
W domu powoli dochodzimy do ładu z zamętem po-weselnym, po-wakacyjnym... Powoli. Jeszcze tu i ówdzie pałętają się kartki z życzeniami, prezenty, które nie znalazły swojego miejsca... Pora letnie ubrania znieść do piwnicy, a z piwnicy przynieść zimowe płaszcze, kurtki, swetry...
Powoli (również powoli) dopijam poranną kawę w łóżku. Mąż zapraszał do wanny, w której, jak co sobota, czyta gazety, przegląda internet. Trzeba wstać.

wtorek, 2 listopada 2010

To była długa przerwa.

Już jest jesień. I jest dobrze. Jesienią zawsze dzieją się dobre rzeczy. Wraz z nadejściem listopada wstępuje we mnie nowa energia… Gdy wcześniej zapada zmrok i inni najchętniej zapadliby w zimową drzemkę, ja zaczynam odczuwać przedziwne ożywienie, jakby nagle wyostrzały mi się zmysły.
Mam wiele osobistych powodów, aby lubić tę porę. Np. moje urodziny. Czasami 22 listopada padał już śnieg i było magicznie. Wszystkie moje ważne związki zaczynały się jesienią lub zimą. Rok temu (rok i jeden dzień) P. oświadczył mi się, a oświadczyny zostały przyjęte. 25 września 2010 powiedzieliśmy sobie „tak”. Wczoraj urodził się Igorek – syn naszych przyjaciół, Anetki i Łukaszka.
Za nami szaleńczo pracowite lato. Przygotowania do ślubu, remont pewnego mieszkania, no i regularne obowiązki zawodowe. Nie wiem, jak nam się to wszystko udało. Na nogach trzymała nas tylko przedślubna adrenalina. Potem pojechaliśmy w podróż do USA. Odpoczynek polegał na tym, że w ciągu dwóch tygodni i dwóch dni (z czego 5 spędziliśmy w NY) zrobiliśmy 3500 mil. Z Nowego Jorku pojechaliśmy wynajętym samochodem na Florydę zahaczając po drodze o kilka interesujących miejsc. Ciągle w drodze, zajęci obmyślaniem trasy, szukaniem sensownych knajp, planowaniem noclegu, uwalnialiśmy swoje myśli od tego, co zostało w domu, w pracy. I udało nam się naprawdę odpocząć.
A teraz jesteśmy już z powrotem w domu, w Warszawie… I zaczynamy się zastanawiać, co zrobić z wolnym czasem. W zeszłym tygodniu np. P. poszedł na koncert w środku tygodnia, a ja do kina… A w sobotę poszliśmy razem do kina. Czytamy dużo książek. W międzyczasie (dziwnym zbiegiem okoliczności dzień po mistrzostwach!!!) zepsuł nam się projektor i już nie możemy oglądać telewizji. Mamy więc jeszcze więcej czasu. I tak jest dobrze.
(Gdy piszę te słowa odczuwam dziwny, wręcz zabobonny lęk, jakbym mogła zwerbalizowaniem zniszczyć ten fajny stan. Ale z drugiej strony chcę mieć odwagę powiedzieć, że jest dobrze – przyznać, że coś wychodzi, a jednocześnie ustawiać sobie wyżej poprzeczkę. A właśnie – zabobon. W zeszłym tygodniu miałam stłuczkę – poważniejszą, bo brało w niej udział 5 samochodów. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Dzień wcześniej wysłałam ludziom z którymi współpracuję informację o zmianie nazwiska i dwa zdjęcia ze ślubu. Koleżanka z Rosji, gdy dowiedziała się o wypadku, napisała natychmiast – Nie pokazuj swoich zdjęć ludziom. Ktoś był zazdrosny.)


poniedziałek, 15 lutego 2010

mniej

Już dawno straciłam panowanie nad tym, co mam: w szafkach kuchennych, w szafie, na półkach z kosmetykami… Coraz częściej łapałam się na tym, że reaguję zdziwieniem na ich zawartość („o, faktycznie, mam taką bluzkę”; „to w domu były orzechy…? I dwie torebki pieprzu…?”). Jedyną domeną w jakiej mam jako taką orientację jest twardy dysk w komputerze. Odkryłam również, że kupowanie działa na mnie kojąco. Czułam, że zaspokajam jakąś swoją potrzebę – testowania, bycia na czasie, dbania o siebie. Podświadomość, na pytanie „po co?” odpowiadała: „jesteś tego warta”. I kolejny krem do stóp lądował w koszyku, a następnie w łazienkowej szufladzie, a ja nie wieczorem i tak zapominałam go użyć. To samo z jedzeniem. Między sklepowymi półkami miałam mnóstwo pomysłów jak wykorzystać jakiś składnik, tylko że potem i tak brakowało mi śmietany / cebuli / cukru pudru / czasu, żeby to danie przyrządzić, a co najmniej jedna czwarta zawartości lodówki kończyła w koszu.



Postanowiłam to zmienić. Postanowiłam kupować mniej. Planować. A najpierw: wykorzystać to, co mam w lodówce i szafkach. Zużyć wszystkie próbki kosmetyków, ponapoczynane tubki, o ile ich data ważności już nie minęła. Krytycznie przyjrzeć się zawartości swojej szafy, poszukać nowych zestawień.


Przez najbliższy tydzień zamierzam nie odwiedzać supermarketu. Jeśli zabraknie mi chleba albo sera, kupię go w małym sklepiku. W szafkach mam kasze, ryż, makaron, ziemniaki, puszki z warzywami, słoiki z przecierami… Skarbiec zamrażarki też jest nieprzebrany: swojska kiełbasa, boczek, piersi drobiowe, mięso mielone, żeberka, kości na zupę, golonko, mrożone jarzyny. A teraz łamigłówka – jak to wykorzystać, żeby nie trzeba było zbyt wiele dokupować??


Menu na najbliższe dni:
Kotlety mielone w sosie grzybowym z kaszą i ogórkami konserwowymi
Zupa „zimowa” + babeczki z kaszy gryczanej z boczkiem i cebulką prażoną
Risotto z groszkiem i kurczakiem
Canelloni bolonese
Żeberka na ostro z pieczonymi ziemniakami


Ok. mam obiady na cały tydzień… A i tak wykorzystam tylko znikomą część zapasów…


9.02.2010

Książki poustawiać na półkach. Upiec ciasto. Zrobić pranie ręczne. Porządek w torebce.
Potrzeba porządku, oswojenia przestrzeni i zaprowadzenia ładu.
Próbuję odszukać w sobie ten nastrój skupienia i poczucie, że za chwilę wydarzy się coś naprawdę ważnego.

10.02.2010

Podwójne espresso z zagęszczonym mlekiem o poranku. Ślad szminki na kubku marimekko.
Perfumy, których dawno nie używałam.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

To był ciężki tydzień. W weekend zamierzałam odpocząć, a wyszło jak zwykle…

Piątek: koncert Hey w Stodole. Czułam się tak sobie: zmęczona, bolące gardło, początki kataru, więc mimo okazanego kilka tygodni temu entuzjazmu, gdy P. pojawił się w domu z biletami, ochotę na wyjście, mówiąc oględnie, miałam średnią. W płycie „Miłość Uwaga Ratunku Pomocy” zakochałam się od pierwszego usłyszenia. Nosowska pisze coraz lepsze teksty, a i klimaty, jakie ostatnio wybiera są mi coraz bliższe. Koncertowa jednak nie jest. A może to po prostu ja się starzeję i marudzę, bo półgodzinna kolejka do szatni, na sali ścisk nie do zniesienia, naćpane małolaty… Nie wiem. Mogę jeszcze zwalić wszystko na kiełkujące przeziębienie. Na dodatek gdy weszliśmy było mi tak zimno, że nie chciałam ściągać płaszcza, więc przez cały koncert stałam w pełnej zbroi, ściskając jeszcze torebkę pod pachą. Doprawdy, bardzo komfortowo.


W sobotę zazwyczaj odsypiam roboczy tydzień, ale tym razem mieliśmy umówioną wizytę u dentysty. Na dziewiątą. Powtarzam: u DENTYSTY, na DZIEWIĄTĄ. RANO!! Samo zestawienie tych dwóch faktów jest przerażające. Muszę tutaj jeszcze dodać, że nasz dentysta przyjmuje 130 km za Warszawą… W związku z czym z domu musieliśmy wyjść o g. 7.30… Gorzej niż do pracy. Na szczęście nie boję się dentysty, inaczej bym zdezerterowała z tej ekscytującej wycieczki.


Ubożsi o kilkaset złotych, wracając do domu postanowiliśmy wstąpić po spodnie dresowe (przed wyjazdem na narty). Poszukiwania spodni dla P. zakończyły się pełnym sukcesem, spodni dla mnie – spektakularną porażką… Jedne nawet wpadły mi w oko, ale gdy je przymierzyłam, P. powiedział, że wyglądam w nich, cytuję: „niekorzystnie”. Ale ok. odbiję sobie. Zakupy (to mam na myśli). Potem wróciliśmy do domu i rzuciliśmy się na resztki makaronu z poprzedniego dnia, a potem jeszcze na jajka sadzone – zawartość naszej lodówki przedstawiała się naprawdę żałośnie: od kilku dni tylko światło i jajka, należało więc w trybie natychmiastowym uzupełnić zapasy. P. uzbrojony w listę pojechał do marketu, a ja (ze stanem podgorączkowym) zrobiłam to:


i to:



a potem leżąc w łóżku czytałam "Głową w mur Kremla" Krystyny Kurczab - Redlich.
a jeszcze później przysypiałam oglądając jakiś film Allena.


Następnego dnia rano (niedziela) nasza łazienka za sprawą P. zamieniła się w czytelnię. Ja w tym czasie spałam :)
Potem zjedliśmy śniadanie (nareszcie było co wyciągnąć z lodówki!) i urządziłam kilku kwiatkom tropikalną kąpiel.
 Jeszcze później zrobiłam sobie nieudolny „frencz”.
















Kot w tym czasie pilnował.














Dzielnie i cierpliwie.


A potem ugotowałam rosół, a jak zjedliśmy to przyszli: Magda K. i Łukasz, Magda M. i Michał. Magda K. i Łukasz nigdy się nie spóźniają, bo Magda bardzo nie lubi się spóźniać. Magda M. i Michał zawsze się spóźniają, bo… w zasadzie to nie wiem dlaczego. (Żeby było jasne – ja też należę do frakcji spóźniających się. P. – nie. Toczy się między nami nieustanna walka…) Magda M. i Michał przynieśli faworki. Które upiekł Michał. Michał jest nowym chłopakiem Magdy. Zaistniało prawdopodobieństwo, że Łukasz i Przemek nie polubią nowego kolegi. („Jeszcze nam teraz każą piec faworki”) Na dodatek bardzo szybko okazało się, że Michał na przykład sam zrobił kuchnię w domu rodziców. Szafki, fronty – wszystko. Sam. W ramach hobby… Umówmy się: to trochę podnosi poprzeczkę. Michał nawet przed przyjściem zaproponował, żeby Magda powiedziała, że sama te faworki zrobiła. Ona na szczęście ma poczucie rzeczywistości: „Zwariowałeś?! Nikt w to nie uwierzy…” Miała rację. Nikt by nie uwierzył. Zrobiłabym zdjęcie tym faworkom, ale nie został po nich ani okruszek… A Łukasz i Przemek nie wzięli tego do siebie.


Poza tym drużyna chłopaków rozłożyła nas na łopatki w Activity. 3:1. Klęska sromotna… Nie tak miało być!!!





poniedziałek, 18 stycznia 2010

Grzeszne przyjemności

Lubię wracać do pustego domu (kot się nie liczy). Lubię wiedzieć, że cały wieczór mam dla siebie i nie będę musiała się liczyć z nikim w układaniu planów. Wiem, to trochę nieładne, trochę egoistyczne… Ale mam świadomość, że będąc sama w domu mogę robić rzeczy, które niekoniecznie bym robiła z kimś. Mogę się oddawać moim małym grzesznym przyjemnościom.


Mogę przez cały wieczór czytać kryminały. Kilka godzin, non stop, popijając lampkę wina. Tuż po wejściu do domu przebrać się w pidżamę, ściągnąć soczewki kontaktowe i wejść do łóżka z książką. Albo też mogę spędzić kilka godzin w łazience i poddawać swoje ciało drobnym rozkoszom – kąpieli, maseczkom, skupić się bez reszty na bezbłędnym wykonaniu manicure i pedicure. Mogę również przestawiać książki na półkach, doniczki na parapetach, wyrzucać stare gazety, układać przyprawy w szafkach.


Mogę robić milion rzeczy i to wszystko zależy wyłącznie ode mnie.


Nie chodzi o to, że przy P. nie mogę. Chodzi o to, że gdy jestem sama, mogę się oddawać swoim przyjemnościom w wymiarze hedonistycznym – mogę się skupić wyłącznie na nich, pomijając wszystkie inne, na ogół niezbędne do funkcjonowania czynności, np. gotowanie czy ścielenie łóżka. To tak jakby zjeść deser zamiast obiadu. Przypuszczam, że na dłuższą metę nie potrafiłabym tak egzystować, jednak potrzebuję takich jednorazowych wyskoków jak powietrza.


niedziela, 10 stycznia 2010

Dziś nasze łóżko rano było przystanią. Na zewnątrz kolejny dzień sypał śnieg. Niebo miało kolor bury, brudny. Gdzieniegdzie wciskały się w nie łyse gałęzie drzew. Jak zakończenia nerwów, synapsy.
A nasze łóżko było przystanią. Ciepłe. Bezpieczne. Leżeliśmy bardzo blisko, P. obejmował mnie ręką, czytaliśmy książki.
Wstaliśmy o 12.00.
P., gdy dowiedział się, że „Sztuka bez tytułu” trwa 4 godziny, stwierdził, że chyba oszalałam i na pewno go zniechęcę do teatru. – Czy nie możemy iść na coś, co będzie trwało półtorej godziny?!
Dla ludzi takich jak P. powinny powstać specjalne wyszukiwarki rozrywki – mógłby ustalić szereg różnych parametrów: typ (kino/teatr/koncert), tematykę (dramat/komedia, itp.), miejsce (najlepiej żeby od razu pojawiała się mapa z czasem przejazdu i możliwymi połączeniami), godzinę rozpoczęcia i oczywiście czas trwania… Jeszcze lepiej byłoby, gdyby taka wyszukiwarka połączona była z centralnym systemem rezerwacji i żeby można było samodzielnie wybrać miejsca na widowni. I zapłacić kartą. Powiadomienie przychodziłoby smsem na komórkę. Zamiast biletu P. pokazywałby smsa.
Drodzy Programiści, wymyślcie proszę takie narzędzie dla P., żeby wreszcie przestał marudzić przed wyjściem do teatru…

sobota, 9 stycznia 2010

samotne wieczory

Przygotowanie do sezonu narciarskiego. Kupujemy dla mnie gogle i kask. I kalesony. Potem robimy jeszcze zakupy do domu – poświąteczne zapasy są na wyczerpaniu. Gdy wychodzimy ze sklepu jest już prawie wieczór, a tak naprawdę nasz dzień dopiero się zaczął. Ostatnio w wolne dni odsypiam do bólu (dosłownie – do bólu głowy). I nie mogę odmówić sobie przyjemności powrotu do łóżka ze świeżo zaparzoną kawą. Układam poduszki po plecami, biorę książkę albo gazetę i tak zastaje mnie południe…
Nasze zakupy to między innymi kilogram łososia i 7 butelek wina. Dzwonię więc do kilku przyjaciół z propozycją, aby dołączyli do nas na obiad, ale jedni pojechali do domku na wieś, drudzy nie odbierają telefonu, trzeci właśnie jedzą… Gdy byłam nastolatką, taki scenariusz byłby dla mnie koszmarem – mam wolny wieczór, ale nikt nie chce go ze mną spędzić. Czułabym pustkę, czułabym, że coś przelatuje mi koło nosa. Teraz lubię być sama, ale mimo to gdzieś z tyłu głowy tkwi myśl, żeby jednak z kimś się spotkać, nie zamykać się w swoich czterech ścianach. Bo ten czas, który spędzam sama ze sobą (albo z P.) jakoś przecieka mi przez palce.
Po obiedzie położyłam się do łóżka z lampką wina i książką. Idealny wieczór. Kilka telefonów. „Byłaś na wyprzedażach?” pyta Karolina. Nie, nie byłam. Nie potrafię ostatnio robić zakupów. Denerwują mnie. Po dwóch godzinach jestem już tak zmęczona i zła, że marzę o powrocie do domu. Albo o dłuższym przystanku w kawiarni z dobrą kawą.

Jutro za to idziemy do Współczesnego zapolować na wejściówki - "Sztuka bez tytułu". Mniam...






A to fotograficzna relacja z tego co za oknem i w drugim pokoju...



niedziela, 3 stycznia 2010

Noworoczne postanowienia

Postrzegam swoje życie przez pryzmat rzeczy, których nie udało mi się zrobić.
Kilka dni temu zadałam P. pytanie, co udało się nam osiągnąć w 2009 roku. P. zaczął wyliczać:
1. Dokończyliśmy remont mieszkania i przeprowadziliśmy się.
2. Dostałaś awans w pracy.
3. Zaręczyliśmy się
4. Kupiliśmy nowy samochód
Wymienił chyba jeszcze kilka rzeczy, a mnie uderzyło, że przecież nie postrzegam tego roku jako specjalnie udanego. Tymczasem patrząc na to z boku, nie mam powodów do narzekania, ba – mogłabym mieć powody do zadowolenia.
Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego wciąż jestem niezadowolona z tego, co mam w życiu, dlaczego moim zdaniem poprzeczka jest zawsze za nisko. Być może wszystko bierze się z mojego strachu przed nudą. Kiedyś panicznie bałam się niezagospodarowanego czasu. Bałam się swojej bezradności w obliczu wolnych godzin. Zawczasu więc zaczęłam tworzyć rozbudowane listy rzeczy, które mogłabym zrobić – pozycji na liście musiało być więcej niż byłabym w stanie ogarnąć, tak abym miała możliwość wyboru.
W którymś momencie jednak okazało się, że lista stała się planem, a ja nie jestem w stanie mu sprostać. Nie wiem, kiedy tak się stało, prawdopodobnie, gdyby był to proces świadomy, mogłabym się mu jakoś przeciwstawić.
Chciałabym więc n Nowym Roku nie tworzyć rozwlekłych list – skupić się na tym, co udało mi się zrobić, nie na tym, czego jeszcze nie osiągnęłam.
Być może jednak problem tkwi gdzie indziej. Z jednej strony jestem zadowolona ze swojego wieku, bo mam wrażenie, że wraz z wiekiem przybywa mi doświadczenia – w żadnym momencie mojego życia nie chciałam się cofnąć w czasie, wrócić do jakiegoś okresu życia (chyba, że z obecnym stanem wiedzy), z drugiej strony… cały czas gdzieś z tyłu głowy tkwi przeświadczenie, że czas ucieka, a ja powinnam go lepiej wykorzystywać. Niezadowolenie z siebie może być bodźcem rozwoju…?