niedziela, 7 listopada 2010

weekendowy poranek, vol.2

Z łazienki dobiegają ryki komentatora meczu i przekleństwa mojego Męża - Polki przegrywają z Rosjankami w siatkę. Ja półleżę w łóżku i czytam Nabokova "Ada albo żar". Jak to zwykle bywa z opasłymi tomiskami, w tę lekturę trzeba było się wgryźć. Przez pierwsze 80 stron nie mogłam się połapać o co chodzi, nie poddałam się jeszcze rytmowi tej prozy, by po mniej więcej 90 już przekroczyć tę granicę i z radością przewracać kolejne kartki. Na każdej stronie odkrywam jakiś klejnot - słowa ożywają w obrazy przesycone kolorem, nastrojem, znaczeniem. Tę radość czytania Nabokova zapowiedziała mi już wiele lat temu, od pierwszego akapitu, malutka książeczka "Tamte brzegi". Nawet jeśli wówczas nie byłam w stanie jej zrozumieć, to w napięciu pochłaniałam kolejne strony. Potem długo, długo nic. Tylko "Lolita" w wersji angielskiej.
Czasami pewne lektury sprawiają przyjemność samym swoim rytmem. Satysfakcja, którą teraz odczuwam jest podobna do tej, która towarzyszyła mi przy lekturze "Baltazara i Blimundy" Jose Saramago.
Mąż dalej piekli się w łazience, więc wstaję i proponuję mu kawę. Reaguje entuzjastycznie. To jest nasz mały weekendowy rytuał - zaparzenie kawy wymaga szeregu drobnych czynności: wyciągam  więc kawę w ziarnach z lodówki a z szyflady pod ekspresem stary młynek, którego jeszcze w PRL-u używała moja mama; mielę kawę, potem łyżeczką przekładam aromatyczny proszek do sitka ekspresu, na koniec napełniam zbiornik świeżą wodą i wreszcie naciskam guzik. Po chwili do ulubionej filiżanki Męża spływa brunatny płyn. Odkrawam kawałek ciasta cynamonowo-kawowego, kładę na talerzyku, na którym wysrysowałam malinowym sosem skomplikowane esy-floresy i niosę to wszystko do łazienki. Na złagodzenie obyczajów.
Sama wracam do łóżka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz