poniedziałek, 21 marca 2011

a jednak

Tak się zapierałam, tak się przed tym wzbraniałam, a jednak dziś poszłam i sama poprosiłam o zwolnienie lekarskie. Byłam twardzielem, poszłam dziś do pracy, ale jutro to ja muszę odpocząć. Antybiotyk mnie sponiewierał. Szczerze. Mam tylko nadzieję, że tak samo jak mnie potraktuje bakterie, które się rozgościły w moich górnych drogach oddechowych.
Miałam wyrzuty sumienia, że nie do końca zastosowałam się do terapii zleconej przez Panią Doktor w sobotę. Konkretnie chodzi mi o spanie. Wczoraj położyłam się o 23., myśląc, że w zasadzie to za późno, powinnam była wcześniej, żeby tak naprawdę wypocząć, ale mój organizm miał na ten temat inne zdanie. Obudziłam się o 5.30. No i weź tu się lecz... Opowiedziałam o tym lekarzowi, który wypisywał mi zwolnienie - powiedział, że mnie rozumie. Naturalnie trzeba się wysypiać, ale konieczność spania długo dotyczy raczej osób pracujących fizycznie... Hm. A więc dałam się nabrać tej Pani Doktor. Przez tę jej terapię rozbolał mnie tylko kręgosłup... Tymczasem - żegnaj terrorze snu!

sobota, 19 marca 2011

Mam dylemat. Powinnam odpoczywać, leżeć, spać nawet. Ale tak bardzo mam ochotę na drożdżowe bułeczki z cynamonem... Ratunku...!!!

stressss

Moje przeziębienie skończyło dziś 10 dni i wcale nie wyglądało jak ktoś, kto się zbiera do wyjścia, postanowiłam więc iść dziś z nim do lekarza.
Pani Doktor osłuchała mnie, zajrzała do gardła i patrząc mi w oczy powiedziała:
- Musimy włączyć antybiotyk. Wypiszę pani zwolnienie na dwa dni...
- Ehm. - przerwałam. Czy to naprawdę konieczne?
- Musi pani odpocząć. Chociaż w poniedziałek proszę zostać w domu.
- Ale... W poniedziałek mam prezentację...
- No dobrze, proszę wziąć ten antybiotyk jak najszybciej, iść do domu i położyć się spać. Nie oglądać telewizji, nie czytać, nie leżeć z otwartyki oczami, tylko spać.
W pierwszej chwili poczułam się tak, jakby pani doktor poradziła mi szukanie kwiatu paproci podczas pełni księżyca. Wydało mi się to równie absurdalne i, bo ja wiem - nierzeczwiste... Nic nie robić??? Spać w ciągu dnia??? Kiedy mi wieczorem szkoda czasu na sen. Widząc moją zdziwioną minę zapytała:
- Ma pani problemy z zasypianiem?
- Czasami. Ostatnio...
- No, tak. Żyje pani w stresie, ma pani za dużo adrenaliny we krwi. Bez snu nie wytworzy pani odpowiedniej ilości przeciwciał i całe działanie antybiotyku pójdzie na marne. Będzie się tak pani leczyć przez trzy tygodnie. Proszę zamiast herbaty i kawy pić melisę i spać. Zachorowała pani dzień przed urlopem, organizm nie wytrzymał. Proszę wypoczywać. Po powrocie do domu w poniedziałek - natychmiast do łóżka.
Po wyjściu z gabinetu grzecznie podreptałam do apteki. Wracając do domu obmyślałam, jak to będzie wyglądać, próbując przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Ok, może wszystko działo się trochę szybko ostatnio. Dziś rano obudził mnie Przemek za piętnaście ósma, a pierwszą myślą, jaka pojawiła mi się w głowie było: trzeba wstawać, iść do pracy. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam sobie, że to weekend, ale nie mogłam już zasnąć. W głowie układałam już listę zadań do wykonania i przemyślenia. Nawet jeśli byłam zbyt zmęczona, żeby od razu wstać.
W domu przebrałam się w pidżamę i wróciłam do łóżka. Stwierdziłam, że nawet jeśli Pani Doktor zabroniła czytać kryminałów, to jednak doczytam do końca "Ostatnie tchnienie", bo bardziej zestresuje mnie jeśli nie będę znała zakończenia. Wcześniej obrałam warzywa do rosołu i zaparzyłam melisę.
Potem próbowałam zasnąć. Ale gdy tylko spadał na mnie ten błogi stan tuż przed zaśnięciem, gdy uświadamiałam sobie - zasypiam... natychmiast się wybudzałam. Po pół godzinie nierównej walki stwierdziłam, że jestem głodna i czas wziąć probiotyk. Przemek przyniósł mi go do łóżka. Moje narzekania, że zjadła bym już ten rosół nie zrobiły na nim większego wrażenia. W jego opinii rosół trzeba gotować cały dzień... Zamiast tego zapytał, czy nie chciałabym nauczyć się grać w szachy i po chwili wrócił z drewnianym pudełkiem, które należało jeszcze do mojego Taty. Po jednej partii udało mi się go wreszcie przekonać, że muszę jeść, żeby wyzdrowieć :)

czwartek, 17 marca 2011

przymusowe wygnanie

Jestem na przymusowym sypialnianym wygnaniu w gabinecie. :( Przemek chory, ja też jeszcze nie w formie. Brakuje mi go podczas spania. Na serio. Nie ma się do kogo przytulić, nikt nie zabiera kołdry, nie trzeba walczyć o poduszkę... (Bo z tymi poduszkami jest tak, że P. uważa, że wszystkie, które znajdują się na łóżku, są jego. Jest jedynym znanym mi człowiekiem, który potrafi spać na 5 poduszkach, anektując całą kołdrę 2m x 2m :)) Więc tak sobie.
A na dodatek pogoda taka, jakby się ktoś powiesił.
Do bani.

wtorek, 15 marca 2011

byliśmy na nartach!

Zdjęć z tego wyjazdu nie będzie, bo nie zrobiliśmy ani jednego. Aparat pojechał z nami 1000 km w jedną stronę i 1000 km w drugą, po to tylko, żebym wyjęła go z plecaka, który zabieraliśmy na stok.
W tym roku postanowiliśmy wybrać się na krótszy wyjazd. Zazwyczaj po trzecim dniu i tak mamy kryzys. Jechaliśmy kompletnie nieprzygotowani kondycyjnie, a ja na dodatek z gigantycznym przeziębieniem. Przemek straszył mnie nawet, że zostanę w domu. Tymczasem ja nie marzyłam o niczym innym jak tylko o tym, żeby wyrwać się z Warszawy, z domu, zmienić otoczenie i powietrze. Katar, kaszel i dreszcze nie były mnie w stanie odwieść od realizacji mojego planu. Wyjechaliśmy z Warszawy w środę wieczorem, przenocowaliśmy w Katowicach, a w czwartek po południu wyruszyliśmy już razem z Kasią, Michałem i Tomkiem do Waidring.
Waidring to mała wioska jakieś 60 km od Salzburga, niedaleko Lofer. Ośrodek narciarski jest mały (ok. 30 km tras), ale im dłużej tam byliśmy, tym bardziej przekonywaliśmy się, że niczego mu nie brakuje. Nawet jeśli rano podejmowane były próby pojeżdżenia na innych stokach, to i tak grupa szybko i karnie wracała do macierzy. Góry nie są tam za wysokie i to przy wiosennej temperaturze było pewnym mankamentem - śnieg szybko zamieniał się w kaszę, topniał i był ciężki. Ale najbardziej oczuwalne było to w niższych partiach.
Pierwszego dnia nie byłam w stanie ruszyć ze wszystkimi na stok. Postanowiłam "wychorować się" i trochę odpocząć. Około południa wyszłam na półtoragodzinny spacer, który tak mnie wykończył, że po powrocie natychmiast zasnęłam - normalnie nie zdarza mi się to wcale. Forma = - 10. Drugiego dnia jednak stwierdziłam, że dosyć siedzenia w domu. Nie byłam pewna jak to się skończy (umrę albo wyzdrowieję, myślałam), na wszelki wypadek wzięłam ze sobą książkę, żeby spokojnie przetrwać do ostatniego wyciągu w kącie jakiegoś schroniska, a jednak, jak przypięłam narty, to poczułam, że wstępuje we mnie nowa energia. W czasie krótkich przerw łykałam tabletki przeciwbólowe i przeciwkaszlowe, ale nie zmniejszyło to mojego entuzjazmu. Sama byłam sobą zaskoczona. Mąż tym bardziej. Podejrzewał, że w ogóle nie będę jeździć na nartach, bo nie o to w tym całym wyjeźdize mi chodzi. I miał trochę racji. Nie przewidziałam jednak, że moje umiejętności, nie wiedzieć czemu, poprawią się w trakcie rocznego okresu niejeżdżenia. Przedziwna sprawa. Rok temu na widok górek, które teraz pokonywałam bez zastanowienia, robiłabym sceny - że nie pojadę, że za stromo, itd. Może to przez te tabletki...? A może przez rok wszystko mi się jakoś w głowie ułożyło i ciało zaczęło po prosu wykonywać polecenia z mózgu? Na pewno jestem Przemkowi OGROMNIE wdzięczna za to, że poprzednim razem nauczył mnie używać kijków :) Tak. Wcześniej służyły mi wyłącznie do odpychania się pod wyciągiem....
Trzeciego dnia moje przeziębienie zaczęło przechodzić. Niestety, na Męża. Ja już walczyłam głównie tylko z kaszlem, on zaczął się zmagać z katarem. Pogoda też się trochę popsuła, zaczęło wiać. Czwartego dnia bez żalu zapakowaliśmy się do auta i wyruszyliśmy w drogę powrotną.

W trakcie tego wyjazdu przeczytałam dwie książki. Głównie w drodzie. "Niemieckiego bękarta" Camilli Lackberg (taki sobie) i "Moje nienapisane wspomnienia" Katji Mann. Do tej drugiej książki mam mieszane uczucia. Warto, na pewno, ją przeczytać, chociażby po to, żeby dowiedzieć się czegoś o życiu Tomasza Manna "od środka". Ale z drugiej strony trochę irytowało mnie dające się wyczuć przeświadczenie, że autorka "wie lepiej", że jej pogląd jest jedynym słusznym. Myślę, że żona Tomasza Manna była tym typem osoby, który rzeczy niewygodnych albo nie mieszczących się w jej światopoglądzie po prostu nie przyjmuje do wiadomości. A skoro ona nie jest w stanie sobie tego wyobrazić, więc one po prostu nie istnieją. Może tak jest łatwiej? Naszła mnie refleksja, że ludzie o mocnym systemie wartości czują się pewniej. Zaczęłam się zastanawiać, czy ja mam taki mocny system wartości, swój punkt odniesienia. Jeśli już, to dopiero go tworzę. I czasem towarzyszą temu bolesne rozrachunki.

A poza tym mam dziwne sny. Śnią mi się niemowlęta, które wyciągają do mnie ręce. Albo ludzie, trochę groteskowi, farsowi, którzy w trakcie snu stają się coraz bardziej ludzcy, ciepli.

poniedziałek, 7 marca 2011

piątek, 4 marca 2011

rozmowa

Rozmowa z Mężem. Ja wkładam coś do szafy, on leży na łóżku i szuka dla mnie samochodu w internecie.
- Mężu, wiesz co...?
- Jeśli to wymaga ode mnie wstania z łóżka, to nie.
- Ale jesteś wstrętny. Chciałam ci tylko powiedzieć, że cię kocham. I zapytać, czy ty mnie też.
- Kocham cię.
- Akurat.
- Naprawdę.
- Jak mnie kochasz to wstań z łóżka...
- Ma-u-pa jesteś...
Stawia nogi na podłodze i unosi swój środek ciężkości jakieś 15 cm nad łóżko, po czym z powrotem się kładzie. Jednak kocha... :)
Mogłoby się wydawać, że to już zaczyna nosić znamiona obsesji...