wtorek, 15 marca 2011

byliśmy na nartach!

Zdjęć z tego wyjazdu nie będzie, bo nie zrobiliśmy ani jednego. Aparat pojechał z nami 1000 km w jedną stronę i 1000 km w drugą, po to tylko, żebym wyjęła go z plecaka, który zabieraliśmy na stok.
W tym roku postanowiliśmy wybrać się na krótszy wyjazd. Zazwyczaj po trzecim dniu i tak mamy kryzys. Jechaliśmy kompletnie nieprzygotowani kondycyjnie, a ja na dodatek z gigantycznym przeziębieniem. Przemek straszył mnie nawet, że zostanę w domu. Tymczasem ja nie marzyłam o niczym innym jak tylko o tym, żeby wyrwać się z Warszawy, z domu, zmienić otoczenie i powietrze. Katar, kaszel i dreszcze nie były mnie w stanie odwieść od realizacji mojego planu. Wyjechaliśmy z Warszawy w środę wieczorem, przenocowaliśmy w Katowicach, a w czwartek po południu wyruszyliśmy już razem z Kasią, Michałem i Tomkiem do Waidring.
Waidring to mała wioska jakieś 60 km od Salzburga, niedaleko Lofer. Ośrodek narciarski jest mały (ok. 30 km tras), ale im dłużej tam byliśmy, tym bardziej przekonywaliśmy się, że niczego mu nie brakuje. Nawet jeśli rano podejmowane były próby pojeżdżenia na innych stokach, to i tak grupa szybko i karnie wracała do macierzy. Góry nie są tam za wysokie i to przy wiosennej temperaturze było pewnym mankamentem - śnieg szybko zamieniał się w kaszę, topniał i był ciężki. Ale najbardziej oczuwalne było to w niższych partiach.
Pierwszego dnia nie byłam w stanie ruszyć ze wszystkimi na stok. Postanowiłam "wychorować się" i trochę odpocząć. Około południa wyszłam na półtoragodzinny spacer, który tak mnie wykończył, że po powrocie natychmiast zasnęłam - normalnie nie zdarza mi się to wcale. Forma = - 10. Drugiego dnia jednak stwierdziłam, że dosyć siedzenia w domu. Nie byłam pewna jak to się skończy (umrę albo wyzdrowieję, myślałam), na wszelki wypadek wzięłam ze sobą książkę, żeby spokojnie przetrwać do ostatniego wyciągu w kącie jakiegoś schroniska, a jednak, jak przypięłam narty, to poczułam, że wstępuje we mnie nowa energia. W czasie krótkich przerw łykałam tabletki przeciwbólowe i przeciwkaszlowe, ale nie zmniejszyło to mojego entuzjazmu. Sama byłam sobą zaskoczona. Mąż tym bardziej. Podejrzewał, że w ogóle nie będę jeździć na nartach, bo nie o to w tym całym wyjeźdize mi chodzi. I miał trochę racji. Nie przewidziałam jednak, że moje umiejętności, nie wiedzieć czemu, poprawią się w trakcie rocznego okresu niejeżdżenia. Przedziwna sprawa. Rok temu na widok górek, które teraz pokonywałam bez zastanowienia, robiłabym sceny - że nie pojadę, że za stromo, itd. Może to przez te tabletki...? A może przez rok wszystko mi się jakoś w głowie ułożyło i ciało zaczęło po prosu wykonywać polecenia z mózgu? Na pewno jestem Przemkowi OGROMNIE wdzięczna za to, że poprzednim razem nauczył mnie używać kijków :) Tak. Wcześniej służyły mi wyłącznie do odpychania się pod wyciągiem....
Trzeciego dnia moje przeziębienie zaczęło przechodzić. Niestety, na Męża. Ja już walczyłam głównie tylko z kaszlem, on zaczął się zmagać z katarem. Pogoda też się trochę popsuła, zaczęło wiać. Czwartego dnia bez żalu zapakowaliśmy się do auta i wyruszyliśmy w drogę powrotną.

W trakcie tego wyjazdu przeczytałam dwie książki. Głównie w drodzie. "Niemieckiego bękarta" Camilli Lackberg (taki sobie) i "Moje nienapisane wspomnienia" Katji Mann. Do tej drugiej książki mam mieszane uczucia. Warto, na pewno, ją przeczytać, chociażby po to, żeby dowiedzieć się czegoś o życiu Tomasza Manna "od środka". Ale z drugiej strony trochę irytowało mnie dające się wyczuć przeświadczenie, że autorka "wie lepiej", że jej pogląd jest jedynym słusznym. Myślę, że żona Tomasza Manna była tym typem osoby, który rzeczy niewygodnych albo nie mieszczących się w jej światopoglądzie po prostu nie przyjmuje do wiadomości. A skoro ona nie jest w stanie sobie tego wyobrazić, więc one po prostu nie istnieją. Może tak jest łatwiej? Naszła mnie refleksja, że ludzie o mocnym systemie wartości czują się pewniej. Zaczęłam się zastanawiać, czy ja mam taki mocny system wartości, swój punkt odniesienia. Jeśli już, to dopiero go tworzę. I czasem towarzyszą temu bolesne rozrachunki.

A poza tym mam dziwne sny. Śnią mi się niemowlęta, które wyciągają do mnie ręce. Albo ludzie, trochę groteskowi, farsowi, którzy w trakcie snu stają się coraz bardziej ludzcy, ciepli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz