poniedziałek, 28 lutego 2011

gram w zielone...



na moim drugim blogu przepis na brukselkę.
A teraz bardzo Państwa przepraszam - idę spać. Mimo że faszeruję się witaminami-warzywami, energii jakby mi ubywało. Przechodzę wiosenne przesilenie albo stało mi się coś innego.
Dobranoc.

sobota, 26 lutego 2011

zaległości

Parokrotnie w ciągu ubiegłego tygodnia zabierałam się za pisanie, ale ciągle coś mnie odciągało. A chciałam napisać o kilku sprawach.
1. widziałam "Czarnego Łabędzia". W poniedziałek, gdy nie było Przemka w Warszawie, a mnie nie chciało się samej siedzieć w domu, wybrałam się do mojej ulubionej Kinoteki. Przed seansem kupiłam sobie kebaba w budce od strony Emilii Plater - nawet niezły, ale czy można sobie wyobrazić gorsze połączenie filmu i jedzenia...? - i zmarznięta (samochód nawet nie zdąży się dobrze rozgrzać przy takim mrozie), ze szczypiącymi ustami i z gorącą bułą w ręku weszłam na seans. Kupiłam bilet na miejsce w trzecim rzędzie, ale nie chciałam ryzykować ochlapania kogoś sosem albo obrzucenia sałatką, więc usiadłam w pierwszym rzędzie. Piszę o tym, bo zastanawiam się, czy mogło to mieć wpływ na odbiór filmu, czy mogłam w ten sposób na chwilę zapomnieć, że jestem w kinie, bo pozbawiłam się bariery bezpieczeństwa w postaci głów innych widzów w rzędach przede mną, i dzięki temu mocniej przeżyć to, co widziałam. Bo przeżyłam to mocno. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo zaangażowałam się w film - parokrotnie złapałam się na tym, że jestem cała spięta, mam zaciśnięte pięści, a ze stresu bolą mnie łydki. Musiało to być bardzo dawno temu, w czasach, w których nie rozbierałam filmów na czynniki pierwsze, nie patrzyłam na filmy poprzez klisze i schematy, a dawałam się ponieść historii. Jeszcze kilka dni po seansie prześladował mnie obraz wysypki - gęsiej skórki, która pojawiała się na ciele Niny. I dźwięk, który temu towarzyszył.
Poza tym, film miał świetne plakaty. Poniżej jeden z nich, który chyba podobał mi się najbardziej.
Ogólnie rzecz biorąc, jestem pod dużym wrażeniem.
 2. podjeliśmy tę decyzję - przerabiamy duży pokój. I nawet widzieliśmy się już z panią architekt. Za tydzień ma nam przedstwić swoje koncepcje. Nie mamy czasu, aby zaprojektować coś samemu. Gdy urządzaliśmy ten pokój, zależało nam na czasie. Chcieliśmy mieć  kanapę, stolik, dywan na już, załatwić sprawę szybko, zanim nam się odechce. Kredens i pianino, które mieliśmy wcześniej (obydwa meble wiekowe), trochę narzuciły styl i zdominowały przestrzeń. Aby pozbyć się tego efektu, dorzuciliśmy nowoczesne dodatki. Każde z osoban fajne, ale razem to wszystko jakoś nie zagrało... Miało być eklektycznie, a wyszło byle jak... Więc już postanowione i szykuje się na duże zmiany.
3. a o tym miałam pisać już dawno temu - prowadziliśmy w firmie rekrutację. I przeżyłam w związku z tym kilka zaskoczeń. Po pierwsze, dostawaliśmy CV od osób z rocznika 85, 86... Na początku, gdy to zobaczyłam, pomyślałam - jak to? oni powinni być przecież jeszcze w liceum! Potem to przeliczyłam, i wyszło mi, że niestety jednak nie... Ale gdy dostałam aplikację od osoby z rocznika 91, przeżyłam mini-załamanie i pomyślałam, że czas umierać. Na tym jednak nie kończą się zaskoczenia. Nie wspominam o tym, że dość częste jest przesyłanie CV bez zdjęcia, chociaż ogłoszenie wymaga zamieszczenia fotografii. Ciekawsze jest to, jakie zdjęcia można tam włożyć... Aha! :) Otóż, można na przykład w wieczorowej sukni, na skórzanej kanapie przy kominku. Albo - i to mój faworyt - w kostiumie kąpielowym i ręczniku na głowie (sic! sic! sic!). Można też na przykład napisać, że w poprzedniej pracy zarządzało się ludzkimi oczekiwaniami - naprawdę bardzo jestem ciekawa jak to wyglądało, ale niestety z tym panem się nie spotkałam. Same rozmowy to osobna historia. Nieformalny strój, patrzenie w podłogę a nie na rozmówcę, odpowiadanie monosylabami, chociaż stanowisko wymaga dużej kominikatywności - to wszystko nic. Najbardziej zaskoczył mnie pan, który szczerze powiedział, że nie wie, czym się nasza firma zajmuje, a aplikację złożył dlatego, że poprosiła go jego dziewczyna.  Było mi go naprawdę żal. Jestem przkonana, że w głębi duszy to naprawdę dobry człowiek, a tylko na zewnątrz jest taki jakiś pogubiony.
4. może jednak idzie wiosna, mimo że mróz nie chce odpuścić. Wnioskuję po tym, że mam straszny apetyt na warzywa. Sałata, pomidory, cukinia, pieczarki, marchewki, brukselka, papryka - na zakupach wszystko ląduje w koszyku, a potem to dzielnie utylizuję w kuchni. Dziś kupiłam pyszny świeży szpinak. Zazwyszaj ten, który można dostać w supermarkecie jest już trochę podgnity albo zżółknięty, a tym razem miał idealne ciemnozielone listki. Przemek stwierdził, że aż wygląda jak sztuczny. Miałam dodawać do niego śmietanę, ale gdy spróbowałam, okazało się, że ząbek czosnku i kilka plasterków ostrej papryczki wrzuconych wcześniej do oliwy wystarczyło. Pycha!!

niedziela, 20 lutego 2011

wściek

Wczoraj wieczorem padło o kilka słów za dużo. Wyszłam z domu. Potrzebowałam przewietrzyć szare komórki, pooddychać mroźnym powietrzem, pobyć sama ze sobą, pomyśleć albo nie myśleć. Iść przed siebie.
Szłam bardzo powoli. Noga za nogą. Nigdy mi się tak nie zdarza. Moje ulubione uliczki o tej porze były już opustoszałe, spokojne, trochę bajkowe, dzięki warstwie śniegu, która opatulała chodniki. Przemarzłam na kość, ale szłam coraz wolniej, zatrzymywałam się przed wystawami i bardzo uważnie przyglądałam się wszystkim przedmiotom, a gdy zabrakło wystaw, przyglądałam się elewacjom budynków.
Może powinnam częściej wychodzić na samotne spacery.
Dziś rano Mąż przyniósł mi do łóżka kawę. Zawsze to robi. Niezależnie od tego czy jesteśmy w stanie wojny, czy pokoju. Poranna kawa to ręka na zgodę.


Pianka z kawy ułożyła się na ściankach filiżanki we wzór przypominający świątynię buddyjską. Uznałam, że to znak. Potrzeba mi spokoju.
Niemniej jednak, gdy rozbijałam kotlety na obiad, to tłukłam je z całej siły, aż podskakiwały naczynia stojące na blacie. Okazało się, że to doskonały sposób na rozładowanie złości.

A kto jeszcze nie widział wystawy "Chcemy być nowocześni" o polskim dizajnie lat 50. i 60., to niech biegnie do Muzeum Narodowego. My byliśmy zachwyceni.

niedziela, 13 lutego 2011

słabość ogólna

Po wczorajszym wieczorze u Magdy i Michała zakończonym o czwartej nad ranem ogarnęła nas dziś słabość ogólna... Był to dzień polegiwania w łóżku, przytulania się, popijania dużej ilości płynów, nieskoordynowanych ruchów i mocnego nieogarnięcia. Innymi słowy - kac.
Rano w domu nie mieliśmy ani kromki chleba, wyciągnęłam więc gotową mieszankę ciabatową i uruchomiłam więc swój ukochany mikser. Śniadanie zjedliśmy około pierwszej... Z domu wyszliśmy dopiero późnym popołudniem, po zachodzie słońca, posiliwszy się najpierw błyskawicznie przygotowanym rosołem (niezawodny szybkowar!). Poszliśmy kuić sobie prezenty walentynkowe. Ja Mężowi pidżamę, a Mąż mi - portfel. Przy okazji kupiliśmy oldskulowy zegar do kuchni i włoskie orzechy laskowe ucierane z cukrem i kawą - pycha :)
Teraz Mąż pojechał do sauny oczyścić organizm, a ja nadrabiam zaległości pracowe. Zdecydowanie potrzebuję położyć się wcześniej niż wczoraj...

piątek, 11 lutego 2011

nareszcie piątek wieczór w domu. weekend w warszawie.

Mąż straszy, że jutro pojedziemy oglądać samochody. Do kupienia, dla mnie. Oczekuje choćby minimalnego zaangażowania w temat. Odkąd rozbiłam swoje ostatnie auto (nie z mojej winy, pan policjant potwierdził), do pracy jeździłam tramwajem albo ukochanym caceńkiem Przemka - Land Roverem Discovery, zwanym Landryną. Caceńko to pali jedyne 25 litrów na 100 kilometrów, nie ma wspomagania, o promieniu skrętu nie wspominając. Nie to jednak jest najgorsze. Poprzedni właściciel założył mu gaz. Dobrze, bo trochę ekonomiczniej, a ja jestem na te tematy czuła, kiedy jednak okazuje się, że podczas jazdy ten gaz podejrzanie czuć w całym samochodzie, to okazuje się, że trochę mniej dobrze... Na szczęście epizody gaśnięcia na skrzyżowaniu podczas skrętu w lewo (tak, tak), mamy już za sobą - pan doktor od instalacji coś tam wyregulował, ale tego zapachu gazu nie udało się do końca pozbyć. Landryna ma jeszcze kilka swoich dziwactw, np. gdy wjedzie się w jakąś dziurę, to miga kontrolka migaczy. Albo gdy rozwija się prędkość powyżej 100 km/h zapala się światełko w kabinie. Musi się robić jakieś zwarcie - wyjaśniono mi. Spoko. Zwarcie, instalacja gazowa o wątpliwej szczelności. Luz... Dlatego kupujemy mi samochód. Po tym jak zmieniliśmy lokalizację biura, samochodu potrzebuję codziennie (odległość w kilometrach jest taka sama jak do poprzedniego, ale o ile wcześniej jazda tramwajem zajmowała mi 20 minut + 10 minut na dojście do i z przystanku, a samochodem 45+, to teraz jazda samochodem zajmuje mi około 15, a tramwajem z przesiadkami do 40).
Nasze nowe biuro znajduje się na Pradze. Dziś wracałam trochę inną trasą, przejechałam obok wieżowca, w którymś kiedyś mieszkałam na 14 piętrze, mając widok na centrum Warszawy i Park Skaryszewski. Poza tym fajnie jest jechać rano prawie pustym Poniatowskim i mijać samochody stojące w koru po lewej w drodze do centrum. (Ale za każdym razem jak je mijam, na chwilę dopada mnie panika - co będzie jak kiedyś czegoś zapomnę i będę musiała wrócić do domu...???)