sobota, 26 lutego 2011

zaległości

Parokrotnie w ciągu ubiegłego tygodnia zabierałam się za pisanie, ale ciągle coś mnie odciągało. A chciałam napisać o kilku sprawach.
1. widziałam "Czarnego Łabędzia". W poniedziałek, gdy nie było Przemka w Warszawie, a mnie nie chciało się samej siedzieć w domu, wybrałam się do mojej ulubionej Kinoteki. Przed seansem kupiłam sobie kebaba w budce od strony Emilii Plater - nawet niezły, ale czy można sobie wyobrazić gorsze połączenie filmu i jedzenia...? - i zmarznięta (samochód nawet nie zdąży się dobrze rozgrzać przy takim mrozie), ze szczypiącymi ustami i z gorącą bułą w ręku weszłam na seans. Kupiłam bilet na miejsce w trzecim rzędzie, ale nie chciałam ryzykować ochlapania kogoś sosem albo obrzucenia sałatką, więc usiadłam w pierwszym rzędzie. Piszę o tym, bo zastanawiam się, czy mogło to mieć wpływ na odbiór filmu, czy mogłam w ten sposób na chwilę zapomnieć, że jestem w kinie, bo pozbawiłam się bariery bezpieczeństwa w postaci głów innych widzów w rzędach przede mną, i dzięki temu mocniej przeżyć to, co widziałam. Bo przeżyłam to mocno. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo zaangażowałam się w film - parokrotnie złapałam się na tym, że jestem cała spięta, mam zaciśnięte pięści, a ze stresu bolą mnie łydki. Musiało to być bardzo dawno temu, w czasach, w których nie rozbierałam filmów na czynniki pierwsze, nie patrzyłam na filmy poprzez klisze i schematy, a dawałam się ponieść historii. Jeszcze kilka dni po seansie prześladował mnie obraz wysypki - gęsiej skórki, która pojawiała się na ciele Niny. I dźwięk, który temu towarzyszył.
Poza tym, film miał świetne plakaty. Poniżej jeden z nich, który chyba podobał mi się najbardziej.
Ogólnie rzecz biorąc, jestem pod dużym wrażeniem.
 2. podjeliśmy tę decyzję - przerabiamy duży pokój. I nawet widzieliśmy się już z panią architekt. Za tydzień ma nam przedstwić swoje koncepcje. Nie mamy czasu, aby zaprojektować coś samemu. Gdy urządzaliśmy ten pokój, zależało nam na czasie. Chcieliśmy mieć  kanapę, stolik, dywan na już, załatwić sprawę szybko, zanim nam się odechce. Kredens i pianino, które mieliśmy wcześniej (obydwa meble wiekowe), trochę narzuciły styl i zdominowały przestrzeń. Aby pozbyć się tego efektu, dorzuciliśmy nowoczesne dodatki. Każde z osoban fajne, ale razem to wszystko jakoś nie zagrało... Miało być eklektycznie, a wyszło byle jak... Więc już postanowione i szykuje się na duże zmiany.
3. a o tym miałam pisać już dawno temu - prowadziliśmy w firmie rekrutację. I przeżyłam w związku z tym kilka zaskoczeń. Po pierwsze, dostawaliśmy CV od osób z rocznika 85, 86... Na początku, gdy to zobaczyłam, pomyślałam - jak to? oni powinni być przecież jeszcze w liceum! Potem to przeliczyłam, i wyszło mi, że niestety jednak nie... Ale gdy dostałam aplikację od osoby z rocznika 91, przeżyłam mini-załamanie i pomyślałam, że czas umierać. Na tym jednak nie kończą się zaskoczenia. Nie wspominam o tym, że dość częste jest przesyłanie CV bez zdjęcia, chociaż ogłoszenie wymaga zamieszczenia fotografii. Ciekawsze jest to, jakie zdjęcia można tam włożyć... Aha! :) Otóż, można na przykład w wieczorowej sukni, na skórzanej kanapie przy kominku. Albo - i to mój faworyt - w kostiumie kąpielowym i ręczniku na głowie (sic! sic! sic!). Można też na przykład napisać, że w poprzedniej pracy zarządzało się ludzkimi oczekiwaniami - naprawdę bardzo jestem ciekawa jak to wyglądało, ale niestety z tym panem się nie spotkałam. Same rozmowy to osobna historia. Nieformalny strój, patrzenie w podłogę a nie na rozmówcę, odpowiadanie monosylabami, chociaż stanowisko wymaga dużej kominikatywności - to wszystko nic. Najbardziej zaskoczył mnie pan, który szczerze powiedział, że nie wie, czym się nasza firma zajmuje, a aplikację złożył dlatego, że poprosiła go jego dziewczyna.  Było mi go naprawdę żal. Jestem przkonana, że w głębi duszy to naprawdę dobry człowiek, a tylko na zewnątrz jest taki jakiś pogubiony.
4. może jednak idzie wiosna, mimo że mróz nie chce odpuścić. Wnioskuję po tym, że mam straszny apetyt na warzywa. Sałata, pomidory, cukinia, pieczarki, marchewki, brukselka, papryka - na zakupach wszystko ląduje w koszyku, a potem to dzielnie utylizuję w kuchni. Dziś kupiłam pyszny świeży szpinak. Zazwyszaj ten, który można dostać w supermarkecie jest już trochę podgnity albo zżółknięty, a tym razem miał idealne ciemnozielone listki. Przemek stwierdził, że aż wygląda jak sztuczny. Miałam dodawać do niego śmietanę, ale gdy spróbowałam, okazało się, że ząbek czosnku i kilka plasterków ostrej papryczki wrzuconych wcześniej do oliwy wystarczyło. Pycha!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz