niedziela, 20 lutego 2011

wściek

Wczoraj wieczorem padło o kilka słów za dużo. Wyszłam z domu. Potrzebowałam przewietrzyć szare komórki, pooddychać mroźnym powietrzem, pobyć sama ze sobą, pomyśleć albo nie myśleć. Iść przed siebie.
Szłam bardzo powoli. Noga za nogą. Nigdy mi się tak nie zdarza. Moje ulubione uliczki o tej porze były już opustoszałe, spokojne, trochę bajkowe, dzięki warstwie śniegu, która opatulała chodniki. Przemarzłam na kość, ale szłam coraz wolniej, zatrzymywałam się przed wystawami i bardzo uważnie przyglądałam się wszystkim przedmiotom, a gdy zabrakło wystaw, przyglądałam się elewacjom budynków.
Może powinnam częściej wychodzić na samotne spacery.
Dziś rano Mąż przyniósł mi do łóżka kawę. Zawsze to robi. Niezależnie od tego czy jesteśmy w stanie wojny, czy pokoju. Poranna kawa to ręka na zgodę.


Pianka z kawy ułożyła się na ściankach filiżanki we wzór przypominający świątynię buddyjską. Uznałam, że to znak. Potrzeba mi spokoju.
Niemniej jednak, gdy rozbijałam kotlety na obiad, to tłukłam je z całej siły, aż podskakiwały naczynia stojące na blacie. Okazało się, że to doskonały sposób na rozładowanie złości.

A kto jeszcze nie widział wystawy "Chcemy być nowocześni" o polskim dizajnie lat 50. i 60., to niech biegnie do Muzeum Narodowego. My byliśmy zachwyceni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz