poniedziałek, 24 stycznia 2011

Końcówka

Ostatnie dwie doby wypełnione były dzianiem się i aktywnością. Jest niedzielne popołudnie, które powoli, bardzo powoli przemienia się w niedzielny wieczór. Jeszcze wczoraj rozmawialiśmy, kto nie lubi niedziel (wyszło, że nikt, poza mną; dla mnie, odkąd skończyłam liceum, poniedziałek jest jednym z normalnych dni, w którym robię to, co chcę, wyjąwszy ból porannego wstawania). Przez ostatnie dwa dni mieliśmy gości – Kasię i Miśka z Katowic – i dużo chodziliśmy, po mieście i po knajpach, późno kładliśmy się spać, i w ogóle cali byliśmy na zewnątrz i dla nich. Aż nadeszło niedzielne popołudnie i „pożegnania czas”.


Cisza. Nagle w domu zapanowała cisza niedzielnego popołudnia. Przemek położył się w livingu i zaczął oglądać telewizję w komputerze (nasz erzac telewizora), ja czytałam „Jak zmieniałam zdanie”. Ostatni rozdział – trochę ciężki, bo pisze o pisarzu, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam. Na chwilę powróciło do mnie uczucie sprzed wielu, wielu lat, kiedy jeszcze musiałam chodzić do szkoły i uczyć się rzeczy, których wcale nie miałam ochoty się uczyć, ale duch prymuski nie pozwalał mi ich olać. Nie porównuję tego, co pisze Zadie Smith do nielubianych przedmiotów, ale ta lektura wywołała we mnie poczucie, że aby w pełni zrozumieć ten tekst, musiałabym jeszcze bardzo wiele przeczytać, a i tak nie jest pewne, że po tym wszystkim udałoby mi się dotrzeć do wszystkich sensów – prawdopodobnie nie.

Trzeba coś zrobić z tym popołudniem, jakoś je odzyskać, pomyślałam.

- Mężu, może byśmy poszli do kina?

- Dobra. Sprawdź repertuar.

- W Kinotece na 19.00 grają „Czarnego Łabędzia”.

- Nie zdążymy do kościoła.

- To do kościoła na 18.00 a do kina na 21.00…?

- OK.

Tuż przed wyjściem P. podstępnie całując mnie stopę („Ja bym dla ciebie wszystko zrobił, widzisz, całuję cię w podeszwę…”) zasugerował, żebyśmy może jednak nie szli do kina, bo co będziemy rozbić ze sobą między mszą a seansem – znowu pójdziemy do knajpy? Na dodatek seans jest nie o 21.00, a o 21.10… Lepiej w ogóle do kina iść jutro. (Jego niechęć do niedzielnego seansu szybko wyjaśniła się po powrocie do domu – transmisja meczu piłki ręcznej Polska – Serbia)

Jak dotarliśmy do kościoła na 18.00, to okazało się, że msza jest jednak o 18.30. Wyszliśmy więc na wilgotne dojmujące zimno tego wieczoru i obejrzeliśmy wszystkie wystawy sklepowe po jednej i drugiej stronie ulicy Marszałkowskiej od pl. Zbawiciela do pl. Unii Lubelskiej. Znowu ta miałkość niedzielnego popołudnia. Znajdowanie zajęć zastępczych. Kiedyś bardziej miało to wymiar odraczania tego, co powinno się zrobić, teraz, po obfitym weekendzie nastąpił moment chwilowej pustki, na który nie byłam przygotowana. Chciałabym, żeby „działo się” cały czas.

Końcówka dnia, końcówka tygodnia. Odpadki. Cykl początku – końca – przejścia – początku, itd. Więc jestem na etapie przejścia. Przyjmuję to ze znacznie większym spokojem niż kiedyś. Nie miotam się. Za moment będzie nowy początek, a teraz jest jeszcze czas odpoczynku i oczyszczania pola, aby mogło nadejść nowe.

Przypomniały mi się słowa Zadie Smith o podobnym uczuciu: „Wiem, że nowa powieść, którą ledwie zaczęłam, stanie się dla mnie obca i żenująca. Po ukończeniu każdej czekam, aż zacznę jej nienawidzić (nigdy nie musiałam czekać długo); ze świadomości samounicestwienia czerpię dziwną paradoksalną pewność, bo unicestwiona, zmuszona zaczynać od nowa mam jakąś przestrzeń przed sobą, mam dokąd pójść”.

a to plamka koloru ze spraceru...

środa, 19 stycznia 2011

książki...

Wróciłam dziś do domu z paczką książek. Raz na jakiś czas, gdy Merlin robi promocję i można dostać naprawdę fajne pozycje nawet za 30% oryginalnej ceny, robię masowe zakupy. Kupuję również wtedy, kiedy nie ma promocji, ale to inna sprawa. W każdym razie, kiedy wracam z paką książek, to lepiej, żeby Męża nie było w domu :) „Co, znowu wydajesz pieniądze (od kiedy jesteśmy małżeństwem z upodobaniem podkreśla – NASZE pieniądze) na MAKULATURĘ…”. No, ale żeby nie było – potem wszystkie te książki czyta. Mój Mąż bowiem lubi pomarudzić pro-forma. Czasem więc „przemycam” książki wtedy kiedy nie ma go w domu i rozkładam na półkach, jak gdyby leżały tam od zawsze. Kiedyś mu się do tego przyznałam. „No właśnie, zastanawiałem się, czemu jest ich ciągle coraz WIĘCEJ I WIĘCEJ…” odpowiedział.
Tak poza tym, powoli realizuję plan – książki w każdym pokoju. Nie potrafię sobie wyobrazić mieszkania bez książek; dla mnie książki stwarzają klimat i dają pomieszczeniom ciepło. Tam, gdzie są książki, czuję się bezpiecznie. Ostatnio kupiliśmy dwie półki do sypialni. Zawisnęły nad łóżkiem. Na razie, dopóki nie kupimy podpórek, książki poukładane są tak, żeby zasłaniać kołki… :)

sobota, 15 stycznia 2011

czwartek, 13 stycznia 2011

obrazki z przeszłości

Czasem zapach wywołuje we mnie wspomnienie jakiegoś stanu z przeszłości. Jeśli są to dobre perfumy, to najpewniej pojawi mi się przed oczyma obraz mnie samej sprzed 7 lat i moich początków w Warszawie. Nie, to nie ja ich używałam. Nie tędy idzie to skojarzenie… Żeby się utrzymać i móc studiować podyplomowo, pracowałam w kasynie – przez całą noc na szpilkach, w mocnym makijażu, za stołem do Black Jacka lub ruletki. Rano szłam na zajęcia. I najczęściej przysypiałam na wykładach. Marzyłam o tym, żeby spokojnie się uczyć i nie musieć tam pracować. Ale potrzebowałam pieniędzy. Patrzyłam na zadbane, pachnące drogimi perfumami kobiety i myślałam, że kiedyś będę taka jak one. Tymczasem wracałam do skromnego wynajętego pokoju przesiąknięta zapachem zmęczenia, papierosów i wielkich przegranych. Bo w kasynie wielkie wygrane zdarzały się niezwykle rzadko. Zapach dobrych perfum był jak obietnica lepszego życia, które też mnie czeka. Jeśli jeszcze trochę wytrzymam.


Nie było mnie wtedy stać na dobre ciuchy, buty; jeśli kupowałam sobie książkę, to musiał to być bardzo przemyślany zakup. Kiedyś poszłam z koleżankami do Galerii Mokotów. Ludzie tam wydawali mi się lepszymi, katalogowymi wersjami samych siebie. Chciałam móc wyjść stamtąd z pełnymi fajnych rzeczy. Małe marzenia dziecka kryzysu.

Czasem mi się to przypomina. Jest to mieszanina wrażeń i obrazów – ja w brzydkim brązowym puchowym płaszczu na przystanku tramwajowym wieczorem, czerwony błyszczyk do ust, bolące nogi, piasek pod powiekami, pokoik w zakaraluszonym bloku z widokiem na Powązki, potem kawalerka na Ursynowie, jazda metrem i zasypianie z głową opartą o szybę – wszystko ożywa za sprawą zapachu. Wtedy to „lepsze życie” było jakąś zmitologizowaną krainą, do której desperacko chciałam uciec. A chodziło w gruncie rzeczy o to, żeby mieć dobrą pracę, móc się spotkać o normalnej porze z przyjaciółmi, mieć na książki, kino, fajny ciuch, byś wyspanym. Może to dziwne, ale czasem tęsknię za tym pragnieniem, właśnie dlatego, że było takie nieskomplikowane. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że nie było trudno to wszystko osiągnąć, chociaż wtedy to były Himalaje.

Wczoraj dostałam informację, że to, co robię w pracy jest doceniane – zmienia się klasyfikacja mojego stanowiska. Poszłam to „uczcić” do Galerii Mokotów – kupiłam sobie dwie pary butów, dwa kremy, dwa paski. I jeszcze łyżwy. Wyszłam obładowana torbami.

Ale Himalaje są już gdzie indziej…

sobota, 8 stycznia 2011

Jakie są oczekiwania katolików wobec Kościoła?
Dziś mieliśmy Kolędę. W zeszłym roku nie było, bo w naszej parafii jest za mało księży i nie zdążyli dotrzeć do naszej ulicy. W tym roku od nas zaczęli. Chodził ksiądz, który nam udzielał ślubu. Przyszedł, pomodliliśmy się, pobłogosławił dom. Potem na chwilę usiadł. Pogadaliśmy chwilę. Poszedł.
Po tej wizycie Przemek oświadczył, że jest rozczarowany.
- Może masz za duże oczekiwania - odpowiedziałam. Jak sobie wyobrażasz taką wizytę?
- Chciałbym, żeby zapytał, czy mamy jakieś pytania, wątpliwości, wie, że niedawno braliśmy ślub, mógłby coś powiedzieć, dowiedzieć się czegoś o nas... Nie wiem. To są za duże oczekiwania?
No może faktycznie nie są. Ale może są.
Kościół jest wspólnotą katolików. Kościół to nie tylko księża, ale też my. Może więc jednak nie należy zbyt wiele wymagać od księdza, a samemu zadawać pytania i szukać odpowiedzi...? Mam więc dylemat i dobrze.

Po południu zrobiliśmy drugie podejście do kupna okularów dla Przemka. Bezskuteczne. Na mapie Złotych Tarasów odnaleźliśmy dwa punkty Vision Express. Jakoś udało nam się trafić do pierwszego. Przez jakieś dwadzieścia minut Mąż wybierał i przymierzał oprawki popadając w coraz większe zniechęcenie. Ja odpadłam po jakichś dziesięciu i tylko siedząco kiwałam głową na tak albo na nie (przeważnie). W końcu padło "No, dobra, chodźmy do drugiego". Poszliśmy.
Wchodzimy, ja od razu siadam, Przemek podchodzi do półeczek, wybiera jakieś okulary - "O, zobacz, te! Mogą być, nie?" Kręcę głową, ale kontem oka zauważam, że coś jest nie tak - ta sama sprzedawczyni, co w poprzednim sklepie. Może przyszła coś załatwić. I ci sami klienci. Zaraz, zaraz, i ten sam stolik, na którym wyłożone są te same oprawki...
- Przemciu, przyszliśmy do tego samego sklepu, wiesz...?
Okazało się, że zatoczyliśmy kółko, wchodząc do sklepu z drugiej strony.
Ale w tym drugim sklepie też nic nie było :(

Wieczorem - kino. "Tamara i mężczyźni" Stephena Frearsa. OK. Dobra rozrywka na sobotni wieczór. Kilka szczerze śmiesznych momentów. Komedia, ale nie do końca. Jest tam parę wątków gorzkich i smutnych. Polecam. Mąż powiedział, że to film dla bab.

piątek, 7 stycznia 2011

Dzień kobiety domowej.

Piątek. Urlop!
Ciężki poranek z ciężką głową i bólem brzucha. Kawa… Tosty z dżemem malinowym i tabletki przeciwbólowe. Dzień kobiety domowej wygląda następująco: chodzi się w pidżamie do południa. Robi się ciasto. Robi się pranie. Przesyła się Mężowi listę zakupów. Potem się migiem ubiera i maluje, bo na 14.00 umówiony jest fryzjer. Wychodzi się w pędzie, zostawiając w kuchni krajobraz jak po przejściu tornado. No, ale sernik z lemon curd również się poddał bardzo niekorzystnemu biometowi. Zwłaszcza lemon curd, który nie chciał się zsiąść.
Po przyjściu do domu podaje się Mężowi zupę, a od Męża odbiera się drinka.
A potem czeka się na znajomych. Gdy się czeka, to słucha się na przykład tego:

Jak już znajomi przyjdą, to gra się z nimi w gry. Ostatnio najchętniej w Dixit.

czwartek, 6 stycznia 2011

poprawianie spartaczonej roboty

właśnie wysłałam poprawiony tekst broszury, który dostarczyła nam pewna duża firma zajmująca się tłumaczeniami. Tłumaczenie było fatalne, spędziłam nad nim dwa dni. Rozumiem, że tłumaczenie amerykańskich tekstów marketingowych to jest wyzwanie, ale można chociaż ten tekst przeczytać przed przetłumaczeniem, prawda?? A przecież jest święto i w zasadzie nie powinnam pracować.
Mąż nadal w nienajlepszej formie. Gotuję mu dietetyczne zupki, pierś z kurczaka na parze, tosty z białego pieczywa... Mam nadzieję, że wkrótce wydobrzeje. Na takiej diecie ja też chodzę głodna i już się nie mogę doczekać, kiedy zjemy sycący obiad :)
Poza wyjściem do kościoła nie wyściubiliśmy dziś nosa z domu. Obejrzeliśmy "Autora widmo" Polańskkiego. Dobry film. Przemek pytał co chwila "kiedy się coś wreszcie zacznie dziać" :)

wtorek, 4 stycznia 2011

bleee...

okropny, okropny wieczór... Czasem przychodzą takie, gdy przez jakiś czas funkcjonowaliśmy w aktywnym trybie. Nagle dokoła pustka. Brak pomysłu, czym ją zapełnić. Chociaż może inaczej - pomysły są, ale brak ochoty. Na cokolwiek. Gdybyśmy mieli telewizor, to w takim stanie na pewno sięgnęłabym po pilota i skakała z kanału na kanał, zatrzymując się na dłużej na pożywce z popkultury. Potem czułabym się jak po paczce chipsów - objedzona i ciężka, ale głodna. Nie mamy telewizji, więc pozostaje mi internet. Też się do tego nadaje. I czuję się potem tak samo.
Nuuuuda.
Przemek złapał jakiegoś wirusa albo się podtruł i śpi w pokoju obok. Na czas jego rekonwalescencji wyrugowałam się sama z naszej sypialni do najbardziej nijakiego pokoju w całym mieszkaniu. Do salonu. Tylko dlatego, że nie chciało mi się rozkładać łóżka w gabinecie.
Już się umyłam, zrobiłam dwa prania, wstawiłam i wyjełam naczynia ze zmywarki, napoczęłam paczkę krakersów i dokończyłam butelkę rieslinga. A nie ma jeszcze dziesiątej. Nuuuda...

Wczoraj skończyłam czytać "Zabili mnie we wtorek" Wereśniaka. OK, ale bez rewelacji. Chce się przewracać kolejne strony, chociaż na końcu mam uczucie jak po przerzucaniu kanałów w telewizji. Średnio treściwe pożywienie.
W niedzielę odłożyłam na półkę "Rozbite okno" Deavera. Podobne uczucie.

Dziś do poduszki poczytam sobie Harvard Business Review :) A potem "Good night, Dżerzi".