wtorek, 4 stycznia 2011

bleee...

okropny, okropny wieczór... Czasem przychodzą takie, gdy przez jakiś czas funkcjonowaliśmy w aktywnym trybie. Nagle dokoła pustka. Brak pomysłu, czym ją zapełnić. Chociaż może inaczej - pomysły są, ale brak ochoty. Na cokolwiek. Gdybyśmy mieli telewizor, to w takim stanie na pewno sięgnęłabym po pilota i skakała z kanału na kanał, zatrzymując się na dłużej na pożywce z popkultury. Potem czułabym się jak po paczce chipsów - objedzona i ciężka, ale głodna. Nie mamy telewizji, więc pozostaje mi internet. Też się do tego nadaje. I czuję się potem tak samo.
Nuuuuda.
Przemek złapał jakiegoś wirusa albo się podtruł i śpi w pokoju obok. Na czas jego rekonwalescencji wyrugowałam się sama z naszej sypialni do najbardziej nijakiego pokoju w całym mieszkaniu. Do salonu. Tylko dlatego, że nie chciało mi się rozkładać łóżka w gabinecie.
Już się umyłam, zrobiłam dwa prania, wstawiłam i wyjełam naczynia ze zmywarki, napoczęłam paczkę krakersów i dokończyłam butelkę rieslinga. A nie ma jeszcze dziesiątej. Nuuuda...

Wczoraj skończyłam czytać "Zabili mnie we wtorek" Wereśniaka. OK, ale bez rewelacji. Chce się przewracać kolejne strony, chociaż na końcu mam uczucie jak po przerzucaniu kanałów w telewizji. Średnio treściwe pożywienie.
W niedzielę odłożyłam na półkę "Rozbite okno" Deavera. Podobne uczucie.

Dziś do poduszki poczytam sobie Harvard Business Review :) A potem "Good night, Dżerzi".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz