poniedziałek, 13 grudnia 2010

Chodziłam po Moskwie w futrzanej czapce...

od środy do soboty.
To miasto wywołuje we mnie mieszane uczucia. Byłam tam już trzy razy, a jeszcze nie mogę się z nim oswoić. Z jednej strony jest w nim swojska postkomunistyczna siermiężność, ale z drugiej strony, opakowano ją w błyszczące kiczowate celofany...
Jest ogromne i powinnam to lubić; w Nowym Jorku czuję się tak, jakby w powietrzy rozpylany był gaz rozweselający, a tam czuję się przytłoczona. To miasto aspiruje do zachodniego świata, a jednocześnie jakby starało się wszystkim powiedzieć: jestem ponad to, jestem lepsze.
Znalazłam dziś na biurku swoje notatki z czerwca:
1.06.2010
Za oknem szeroka ulica, po 3 pasy w każdą stronę. Asfalt mokry od deszczu. Za ulicą - rzeka. taflę przecinają statki wycieczkowe. Za rzeką - jedna z cór Stalina. Właśnie rozbłysnęła światłami.
Ta szeroka perspektywa na chwilę otwiera mi myśli.
Znowu w Moskwie.
Dochodzi 22, ale jest jeszcze widno. Dopiero zaczęło szarzeć.
To miast wciąga, wchłania, zasysa.
2.06.2010
Spacerując szarymi ulicami Moskwy dochodzę do wniosku, że to ponure miasto. Moskwa jest depresyjna. Nie wiem, z czego to wynika. Wszystko jest przytłaczające, wielkie, przykorzone.
Po pracy ludzie wchodzą do brzydkich zadymionych restauracji, gdzie jedzą za ciężkie, tłuste jedzenie. Mają ziemiste twarze. Dla kontrastu obwieszają się błyszczącą biżuterią. Albo ubierają w jaskrawe kolory. Albo jedno i drugie.
W lobby ekskluzywnego hotelu, gdzie śniadanie kosztuje ponad 1000 rubli, stoją sztuczne palmy, jest wielka fontanna poświtlana wielokolorowymi światłami, skórzane kanapy, a wieczorem - ubrana na czarno pianistka gra na fortepianie...

Różnica czasu pomiędzy Moskwą a Warszawą wynosi tylko 2 godziny, ale bardzo trudno się przestawić. Wieczorem nie mogłam zasnąć, a rano wstać. Tym razem jeszcze o 8.30 panowała szarówka. Kawa na rozruch, a resztę robiła adrenalina. Spotkanie było bardzo udane. Choć będę mogła tak powiedzieć z pełnym przekonaniem dopiero gdy zobaczę efekty.

To zdjęcie zrobione na Kremlu przez kolegę. Ja nie wzięłam ze sobą aparatu. Dzwon widoczny na pierwszym planie nigdy nie zadzwonił. Pękł podczas pożaru zanim ukończono nad nim pracę. Teraz stoi na postumencie, który według słów przewodniczki, może się w każdej chwili zawalić... (?)
Kiedy chodziliśmy po Kremlu w kwietniu, Przemek, który pojechał ze mną i przez cały tydzień zwiedzał miasto, czytał mi na głos przewodnik a potem odpytywał, co zapamiętałam :) Niestety, okazało się, że większość faktów poszła do pamięci krótkotrwałej, aby nigdy się stamtąd nie wydostać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz