poniedziałek, 25 stycznia 2010

To był ciężki tydzień. W weekend zamierzałam odpocząć, a wyszło jak zwykle…

Piątek: koncert Hey w Stodole. Czułam się tak sobie: zmęczona, bolące gardło, początki kataru, więc mimo okazanego kilka tygodni temu entuzjazmu, gdy P. pojawił się w domu z biletami, ochotę na wyjście, mówiąc oględnie, miałam średnią. W płycie „Miłość Uwaga Ratunku Pomocy” zakochałam się od pierwszego usłyszenia. Nosowska pisze coraz lepsze teksty, a i klimaty, jakie ostatnio wybiera są mi coraz bliższe. Koncertowa jednak nie jest. A może to po prostu ja się starzeję i marudzę, bo półgodzinna kolejka do szatni, na sali ścisk nie do zniesienia, naćpane małolaty… Nie wiem. Mogę jeszcze zwalić wszystko na kiełkujące przeziębienie. Na dodatek gdy weszliśmy było mi tak zimno, że nie chciałam ściągać płaszcza, więc przez cały koncert stałam w pełnej zbroi, ściskając jeszcze torebkę pod pachą. Doprawdy, bardzo komfortowo.


W sobotę zazwyczaj odsypiam roboczy tydzień, ale tym razem mieliśmy umówioną wizytę u dentysty. Na dziewiątą. Powtarzam: u DENTYSTY, na DZIEWIĄTĄ. RANO!! Samo zestawienie tych dwóch faktów jest przerażające. Muszę tutaj jeszcze dodać, że nasz dentysta przyjmuje 130 km za Warszawą… W związku z czym z domu musieliśmy wyjść o g. 7.30… Gorzej niż do pracy. Na szczęście nie boję się dentysty, inaczej bym zdezerterowała z tej ekscytującej wycieczki.


Ubożsi o kilkaset złotych, wracając do domu postanowiliśmy wstąpić po spodnie dresowe (przed wyjazdem na narty). Poszukiwania spodni dla P. zakończyły się pełnym sukcesem, spodni dla mnie – spektakularną porażką… Jedne nawet wpadły mi w oko, ale gdy je przymierzyłam, P. powiedział, że wyglądam w nich, cytuję: „niekorzystnie”. Ale ok. odbiję sobie. Zakupy (to mam na myśli). Potem wróciliśmy do domu i rzuciliśmy się na resztki makaronu z poprzedniego dnia, a potem jeszcze na jajka sadzone – zawartość naszej lodówki przedstawiała się naprawdę żałośnie: od kilku dni tylko światło i jajka, należało więc w trybie natychmiastowym uzupełnić zapasy. P. uzbrojony w listę pojechał do marketu, a ja (ze stanem podgorączkowym) zrobiłam to:


i to:



a potem leżąc w łóżku czytałam "Głową w mur Kremla" Krystyny Kurczab - Redlich.
a jeszcze później przysypiałam oglądając jakiś film Allena.


Następnego dnia rano (niedziela) nasza łazienka za sprawą P. zamieniła się w czytelnię. Ja w tym czasie spałam :)
Potem zjedliśmy śniadanie (nareszcie było co wyciągnąć z lodówki!) i urządziłam kilku kwiatkom tropikalną kąpiel.
 Jeszcze później zrobiłam sobie nieudolny „frencz”.
















Kot w tym czasie pilnował.














Dzielnie i cierpliwie.


A potem ugotowałam rosół, a jak zjedliśmy to przyszli: Magda K. i Łukasz, Magda M. i Michał. Magda K. i Łukasz nigdy się nie spóźniają, bo Magda bardzo nie lubi się spóźniać. Magda M. i Michał zawsze się spóźniają, bo… w zasadzie to nie wiem dlaczego. (Żeby było jasne – ja też należę do frakcji spóźniających się. P. – nie. Toczy się między nami nieustanna walka…) Magda M. i Michał przynieśli faworki. Które upiekł Michał. Michał jest nowym chłopakiem Magdy. Zaistniało prawdopodobieństwo, że Łukasz i Przemek nie polubią nowego kolegi. („Jeszcze nam teraz każą piec faworki”) Na dodatek bardzo szybko okazało się, że Michał na przykład sam zrobił kuchnię w domu rodziców. Szafki, fronty – wszystko. Sam. W ramach hobby… Umówmy się: to trochę podnosi poprzeczkę. Michał nawet przed przyjściem zaproponował, żeby Magda powiedziała, że sama te faworki zrobiła. Ona na szczęście ma poczucie rzeczywistości: „Zwariowałeś?! Nikt w to nie uwierzy…” Miała rację. Nikt by nie uwierzył. Zrobiłabym zdjęcie tym faworkom, ale nie został po nich ani okruszek… A Łukasz i Przemek nie wzięli tego do siebie.


Poza tym drużyna chłopaków rozłożyła nas na łopatki w Activity. 3:1. Klęska sromotna… Nie tak miało być!!!





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz