niedziela, 28 sierpnia 2011

I'm back

Wróciłam, Do domu - do Męża. I do kota, który zawsze w łóżku wciśnie się między nas, choćby miała leżeć rozciągnięta jak śledź. Dobrze być z powrotem w domu. To wspaniałe uczucie.
Samolot wylądował wczoraj około piątej po południu. Z NY wyrwałam się prawie w ostatniej chwili - gdy wylądowaliśmy w Londynie wszystkie loty na JFK, Newark, do Bostonu i Filadelfii były odwołane. W sobotę w południe miała przestać kursować kolejka NJ Transit i nowojorskie metro. W piątek w jednym z barów zauważyłam wypisane kredą specjalne menu: "Hurricane's special". Przed chwilą przeczytałam, że huragan dotarł właśnie do miasta.
Z Chicago wyruszyłam o 6:00 w piątek. Obudziłam się o godzinę wcześniej. Potem cały dzień spędziłam w Nowym Jorku, dusznym, upalnym i zatłoczonym. O 23:10 wyleciałam do Londynu. O 13:50 do Warszawy. Licząc od początku mojej podróży i uwzględniając różnice czasowe, na nogach byłam około 35 godzin. Nie było to powalające zmęczenie fizyczne. Raczej coś jak uczucie, że jestem swoją odbitką ksero. Nie najwyższej jakości, wyblakłą i rozmazaną.
Warszawa przywitała mnie upałem, jakiego nie było przez całe lato. Wieczorem, po upragnionym długim prysznicu, poszliśmy na kolację. Dopiero gdy wracaliśmy, około dziewiątej, powietrze przestało być takie gorące i duszne.
Dobrze być w domu. Spadam na śniadanie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz