Żeby tak się wreszcie ogarnąć. Zrobić długo odkładane porządki, wypastować buty, umówić się do lekarza. Mieć jakiś plan. I go realizować. Właśnie - realizować. Wstać rano i zacząć dobrze dzień. Nie spóźnić się do pracy. Napisać pierwsze zdanie. Skoncentrować się na jednej wykonywanej czynności...
Lista życzeń nie ma końca. Wyjątkowo źle znoszę tę jesień. Nie mam energii. Nie mogę się za nic zabrać, a jak już zacznę, porzucam czynności w połowie. Wszystko wokół mnie jest rogrzebane i zniechęcające. Chciałabym, żeby już spadł pierwszy śnieg, żeby ukrył brud i szarość, rozświetlił wieczny półmrok. Ale na myśl o tym, że będzie to oznaczało odkopywanie samochodu spod zasp śniegu, odechciewa mi się... No i jak tu ze sobą wytrzymać?
poniedziałek, 5 grudnia 2011
środa, 9 listopada 2011
wszystko idzie nie tak...
Zaczęło się od tego, że dwa tygodnie temu, w poniedziałek, przed siódmą rano, jeszcze nieprzytomna, sprawdzając w telefonie co mnie tego dnia czeka, odczytałam maila zatytułowanego imieniem i nazwiskiem pewnej osoby. Najpierw przeczytałam pierwszą informację: "Z wielkim smutkiem przekazuję Wam wszystkim wiadomość..." - myślałam jeszcze, że chodzi o odejście z firmy (jakkolwiek byłoby to mało prawdopodobne, wziąwszy pod uwagę różne okoliczności), ale rzut oka na maila poniżej rozwiał nadzieję. Ten dobrze znany idiom "passed away" tak bardzo nie pasował do tej osoby. Wszyscy myśleliśmy, że będzie piął się dalej po szczebelkach w naszej organizacji, bo zostało mu raptem kilka kroków, że jeszcze 2-3 lata i dojdzie tam, gdzie chciał być. Tymczasem informacja z maila w kilku słowach unieważniała wszystkie inne scenariusze. Wydawała się absurdalna. Ale na pewno była prawdziwa, choć nie potrafiłam sobie tego wyobrazić.
Potem w pracy przyszło jeszcze kilka innych informacji - złych w mniejszym lub większym stopniu, ale jednakowo komplikujących życie.
Potem zawiodła mnie bliska osoba. W sposób bardzo głupi, prawdopodobnie nie poświęcając temu zbyt wiele uwagi. I może dlatego zabolało jeszcze bardziej. Złość przerodziła się w rozczarowanie i smutek, które rosły i pęczniały we mnie przez tydzień. Kiedy wreszcie pękłam i wypłakałam z siebie wszystkie złe emocje, przyszło przeziębienie. Pojawiło się pół godziny po otarciu łez. Przygnębienie zawsze osłabia moją odporność; zadzwiające jest to, jak kondycja psychiczna przekłada się na fizyczną.
Poddałam się. Poszłam na L4, chociaż prawie nigdy tego nie robię. Czułam, że nie mam siły jechać kolejny dzień do pracy. Że jeśli to zrobię, to nie będę miała czego z siebie zbierać. Czułam fizyczną potrzebę pozostania w domu, pod kołdrą, z dala od ludzi. Moja szefowa przysłała mi maila, że może powinnam trochę zatroszczyć się o siebie, a wszscy wokół suszą głowę, że czas zacząć o siebie dbać.
Dwa poranki później odkryłam, że znowu się nie udało coś, o co bardzo się staramy. Pojawiły się informacje o kolejnych, uprzykrzających życie trudnościach w pracy. Falowanie trwa, ale bilans minusów w stosunku do plusów ciągnie mnie pod wodę. Zbieram siły, żeby się wynurzyć.
Potem w pracy przyszło jeszcze kilka innych informacji - złych w mniejszym lub większym stopniu, ale jednakowo komplikujących życie.
Potem zawiodła mnie bliska osoba. W sposób bardzo głupi, prawdopodobnie nie poświęcając temu zbyt wiele uwagi. I może dlatego zabolało jeszcze bardziej. Złość przerodziła się w rozczarowanie i smutek, które rosły i pęczniały we mnie przez tydzień. Kiedy wreszcie pękłam i wypłakałam z siebie wszystkie złe emocje, przyszło przeziębienie. Pojawiło się pół godziny po otarciu łez. Przygnębienie zawsze osłabia moją odporność; zadzwiające jest to, jak kondycja psychiczna przekłada się na fizyczną.
Poddałam się. Poszłam na L4, chociaż prawie nigdy tego nie robię. Czułam, że nie mam siły jechać kolejny dzień do pracy. Że jeśli to zrobię, to nie będę miała czego z siebie zbierać. Czułam fizyczną potrzebę pozostania w domu, pod kołdrą, z dala od ludzi. Moja szefowa przysłała mi maila, że może powinnam trochę zatroszczyć się o siebie, a wszscy wokół suszą głowę, że czas zacząć o siebie dbać.
Dwa poranki później odkryłam, że znowu się nie udało coś, o co bardzo się staramy. Pojawiły się informacje o kolejnych, uprzykrzających życie trudnościach w pracy. Falowanie trwa, ale bilans minusów w stosunku do plusów ciągnie mnie pod wodę. Zbieram siły, żeby się wynurzyć.
czwartek, 13 października 2011
Wielki błękit
Wokół mnie, pode mną i nade mną. Chyba się od tego uzależniłam. Wróciliśmy prawie tydzień temu, a ja wciąż mam objawy odstawienia. Mogłam być zmęczona i mogło mi się nie chcieć iść na żadne nurkowanie, ale kiedy zaczynałam montować sprzęt, zakładałam go i wchodziłam do wody, całe zmęczenie i zniechęcenie przechodziło.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nigdy nie podejrzewałam, że nurkowanie będzie moją bajką. Trochę się tego bałam i wydawało mi się, że jestem za słaba. A najbardziej spodobało mi się to, że trzeba być bardzo opanowanym i spokojnym, że trzeba trzeźwo oceniać sytuację, przewidywać.
Wiedziałam, że pod powierzchnią wody jest jakieś życie, ale nigdy nie myślałam, że jest go aż tyle... Bogactwo kształtów i kolorów rafy jest oszałamiające. Tylu zwierząt w takiej bliskości nie widziałam na raz chyba nigdy. Delfiny, rekiny, żółwie, mureny, skrzydlice, makrele, tuńczyki, crocodile fish, stone fish i inne ryby, których nazw nie znam i nigdy nie słyszałam. Np. małe biało-czarne, które wyglądają tak, jakby białe ciastko zanurzyć do połowy w ciemnej czekoladzie. Ryby w paski. Ryby w kolorze lodów zyg-zag. Ryby w fosforyzującą, różowo-seledynową szachownicę... Malutkie niebieskie chowające się w koralowcach. Rybki "Nemo".
Każde zejście pod wodę było tak uspokajające i dawało takiego endorfinowego kopa... Nic dziwnego, że teraz mi tego brak.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nigdy nie podejrzewałam, że nurkowanie będzie moją bajką. Trochę się tego bałam i wydawało mi się, że jestem za słaba. A najbardziej spodobało mi się to, że trzeba być bardzo opanowanym i spokojnym, że trzeba trzeźwo oceniać sytuację, przewidywać.
Wiedziałam, że pod powierzchnią wody jest jakieś życie, ale nigdy nie myślałam, że jest go aż tyle... Bogactwo kształtów i kolorów rafy jest oszałamiające. Tylu zwierząt w takiej bliskości nie widziałam na raz chyba nigdy. Delfiny, rekiny, żółwie, mureny, skrzydlice, makrele, tuńczyki, crocodile fish, stone fish i inne ryby, których nazw nie znam i nigdy nie słyszałam. Np. małe biało-czarne, które wyglądają tak, jakby białe ciastko zanurzyć do połowy w ciemnej czekoladzie. Ryby w paski. Ryby w kolorze lodów zyg-zag. Ryby w fosforyzującą, różowo-seledynową szachownicę... Malutkie niebieskie chowające się w koralowcach. Rybki "Nemo".
Każde zejście pod wodę było tak uspokajające i dawało takiego endorfinowego kopa... Nic dziwnego, że teraz mi tego brak.
czwartek, 1 września 2011
autumn's coming...
jesień kojarzy mi się z ciastem śliwkowym. To które robię od kilku lat jest pyszne i ultraproste. Nie ma w sobie nic z wyrafinowania i wykwintności niektórych deserów. Jest tym, o czym mówi jego nazwa. Nic dodać, nic ująć.
Ktoś ma ochotę na kawałek?
CIASTO ZE ŚLIWKAMI
100 gr masła
3/4 szklanki cukru + kilka łyżek
1 szklanka mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka cynamonu
2 jajka
szczypta soli
przepołowione i wypestkowane śliwki - ich ilość zależy od wielkości
- masło utrzeć z cukrem
- dodać mąkę z proszkiem, sól i jajka; utrzeć
- masę przełożyć do małej tortownicy (ok. 23 cm średnicy), wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą
- śliwki ułożyć na wierzchu; posypać cukrem i cynamonem
- piec do suchego patyczka (około 50 min. do godziny) w temp. 180 stopni
Ktoś ma ochotę na kawałek?
CIASTO ZE ŚLIWKAMI
100 gr masła
3/4 szklanki cukru + kilka łyżek
1 szklanka mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka cynamonu
2 jajka
szczypta soli
przepołowione i wypestkowane śliwki - ich ilość zależy od wielkości
- masło utrzeć z cukrem
- dodać mąkę z proszkiem, sól i jajka; utrzeć
- masę przełożyć do małej tortownicy (ok. 23 cm średnicy), wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą
- śliwki ułożyć na wierzchu; posypać cukrem i cynamonem
- piec do suchego patyczka (około 50 min. do godziny) w temp. 180 stopni
poniedziałek, 29 sierpnia 2011
niedziela, 28 sierpnia 2011
I'm back
Wróciłam, Do domu - do Męża. I do kota, który zawsze w łóżku wciśnie się między nas, choćby miała leżeć rozciągnięta jak śledź. Dobrze być z powrotem w domu. To wspaniałe uczucie.
Samolot wylądował wczoraj około piątej po południu. Z NY wyrwałam się prawie w ostatniej chwili - gdy wylądowaliśmy w Londynie wszystkie loty na JFK, Newark, do Bostonu i Filadelfii były odwołane. W sobotę w południe miała przestać kursować kolejka NJ Transit i nowojorskie metro. W piątek w jednym z barów zauważyłam wypisane kredą specjalne menu: "Hurricane's special". Przed chwilą przeczytałam, że huragan dotarł właśnie do miasta.
Z Chicago wyruszyłam o 6:00 w piątek. Obudziłam się o godzinę wcześniej. Potem cały dzień spędziłam w Nowym Jorku, dusznym, upalnym i zatłoczonym. O 23:10 wyleciałam do Londynu. O 13:50 do Warszawy. Licząc od początku mojej podróży i uwzględniając różnice czasowe, na nogach byłam około 35 godzin. Nie było to powalające zmęczenie fizyczne. Raczej coś jak uczucie, że jestem swoją odbitką ksero. Nie najwyższej jakości, wyblakłą i rozmazaną.
Warszawa przywitała mnie upałem, jakiego nie było przez całe lato. Wieczorem, po upragnionym długim prysznicu, poszliśmy na kolację. Dopiero gdy wracaliśmy, około dziewiątej, powietrze przestało być takie gorące i duszne.
Dobrze być w domu. Spadam na śniadanie :)
Samolot wylądował wczoraj około piątej po południu. Z NY wyrwałam się prawie w ostatniej chwili - gdy wylądowaliśmy w Londynie wszystkie loty na JFK, Newark, do Bostonu i Filadelfii były odwołane. W sobotę w południe miała przestać kursować kolejka NJ Transit i nowojorskie metro. W piątek w jednym z barów zauważyłam wypisane kredą specjalne menu: "Hurricane's special". Przed chwilą przeczytałam, że huragan dotarł właśnie do miasta.
Z Chicago wyruszyłam o 6:00 w piątek. Obudziłam się o godzinę wcześniej. Potem cały dzień spędziłam w Nowym Jorku, dusznym, upalnym i zatłoczonym. O 23:10 wyleciałam do Londynu. O 13:50 do Warszawy. Licząc od początku mojej podróży i uwzględniając różnice czasowe, na nogach byłam około 35 godzin. Nie było to powalające zmęczenie fizyczne. Raczej coś jak uczucie, że jestem swoją odbitką ksero. Nie najwyższej jakości, wyblakłą i rozmazaną.
Warszawa przywitała mnie upałem, jakiego nie było przez całe lato. Wieczorem, po upragnionym długim prysznicu, poszliśmy na kolację. Dopiero gdy wracaliśmy, około dziewiątej, powietrze przestało być takie gorące i duszne.
Dobrze być w domu. Spadam na śniadanie :)
niedziela, 21 sierpnia 2011
jestem w Nowym Jorku...
...i czuję to w nogach. Łażę aż kompletnie brakuje mi sił. Łażę i się napawam. Chociaż dziś z tym napawaniem się było znacznie gorzej. Myślałam, że będzie mi mało każdej chwili, a tu się okazuje, że nie. Tęsknię za P. Ten cały Niu Jork jest bez sensu, kiedy nie ma go ze mną.
Wydaje mi się, że moja podróż trwa już z tydzień, a zaczęła się dopiero przedwczoraj. Musiałam wstać o 5 rano, po kilku godzinach snu. Po raz kolejny potwierdziło się, że niewyspana jestem do niczego. NaJpierw pomyliłam gate'y na Okęciu. Obok siebie stały 2 samoloty - obydwa na Heathrow, ale jeden LOT-u, drugi BA. Ustawiłam się w niewłaściwej kolejce i dopiero jakiś przytomny Hindus zwrócił mi uwagę, widząc moją kartę pokładową, że powinnam przejść obok. Udało mi się dostać do odpowiedniego samolotu i dolecieć. Na Heathrow miałam 4 godziny do następnego lotu. Zaczęłam od mocnej kawy. Usiadłam z książką i czekałam aż podadzą numer gate'u. Nie chciało mi się tłoczyć tuż przed wejściem do samolotu, więc odczekałam prawie do ostatniej chwili. Potem zerknęłam na tablicę odlotów i ruszyłam. Pierwsze, co zobaczyłam, to informacja Please allow 15-20 minutes to arrive at the gates. Przesadzają, pomyślałam. Po 10 minutach marszu pomyślałam jednak, że chyba nie. Tym bardziej, że cały ruch w stronę gate'ów został wstrzymany, aby przepuścić ludzi wysiadająchych z samolotu. Po 15 minutach dotarłam. Trochę zaniepokoiło mnie, że samolot ma wymalowane logo Virgin Atlantic, a nie United Airlines, ale grzecznie stanęłam w kolejce. Po chwili jednak odwróciłam się do sąsiada i zapytałam, czy to lot do United Airlines do Nowego Jorku. Tak, to lot do Nowego Jorku, ale Virgin Atlantic, odpowiedział. Podeszłam więc do jakiejś pani pilnującej wejścia i zapytałam o swój lot, po cichu mając nadzieję, że bording, jak na Okęciu, będzie tuż obok. Tymczasem miła pani odesłała mnie do stanowiska informacji, które mijałam jakieś 12 minut temu... Więc wracam. Jeszcze szybszym marszem. Po 10 minutach dopadam wskazane stanowisko. Pani widząc moją kartę pokładową wskazuje kolejną odnogę rozległego terminala, nad którą wisi napis Please allow 15-20 minutes to arrive at the gates...
Zdążyłam, ale nie był to koniec przygód tego dnia.
Wydaje mi się, że moja podróż trwa już z tydzień, a zaczęła się dopiero przedwczoraj. Musiałam wstać o 5 rano, po kilku godzinach snu. Po raz kolejny potwierdziło się, że niewyspana jestem do niczego. NaJpierw pomyliłam gate'y na Okęciu. Obok siebie stały 2 samoloty - obydwa na Heathrow, ale jeden LOT-u, drugi BA. Ustawiłam się w niewłaściwej kolejce i dopiero jakiś przytomny Hindus zwrócił mi uwagę, widząc moją kartę pokładową, że powinnam przejść obok. Udało mi się dostać do odpowiedniego samolotu i dolecieć. Na Heathrow miałam 4 godziny do następnego lotu. Zaczęłam od mocnej kawy. Usiadłam z książką i czekałam aż podadzą numer gate'u. Nie chciało mi się tłoczyć tuż przed wejściem do samolotu, więc odczekałam prawie do ostatniej chwili. Potem zerknęłam na tablicę odlotów i ruszyłam. Pierwsze, co zobaczyłam, to informacja Please allow 15-20 minutes to arrive at the gates. Przesadzają, pomyślałam. Po 10 minutach marszu pomyślałam jednak, że chyba nie. Tym bardziej, że cały ruch w stronę gate'ów został wstrzymany, aby przepuścić ludzi wysiadająchych z samolotu. Po 15 minutach dotarłam. Trochę zaniepokoiło mnie, że samolot ma wymalowane logo Virgin Atlantic, a nie United Airlines, ale grzecznie stanęłam w kolejce. Po chwili jednak odwróciłam się do sąsiada i zapytałam, czy to lot do United Airlines do Nowego Jorku. Tak, to lot do Nowego Jorku, ale Virgin Atlantic, odpowiedział. Podeszłam więc do jakiejś pani pilnującej wejścia i zapytałam o swój lot, po cichu mając nadzieję, że bording, jak na Okęciu, będzie tuż obok. Tymczasem miła pani odesłała mnie do stanowiska informacji, które mijałam jakieś 12 minut temu... Więc wracam. Jeszcze szybszym marszem. Po 10 minutach dopadam wskazane stanowisko. Pani widząc moją kartę pokładową wskazuje kolejną odnogę rozległego terminala, nad którą wisi napis Please allow 15-20 minutes to arrive at the gates...
Zdążyłam, ale nie był to koniec przygód tego dnia.
niedziela, 14 sierpnia 2011
Wczoraj w pociągu widziałam kilka kobiet z małymi dziećmi. Odniosłam wrażenie, że nieustannie wyjmują coś z bagażu i wkładają z powrotem – picie, jedzenie, chusteczki, bo się dziecko zapaprało, ubranka na zmianę, książeczkę, zabawkę i znowu picie, jedzenie, chusteczki… Ich torby są wyładowane niezbędnymi rzeczami. Ledwo się dopinają, mieszczą w sobie mały wszechświat potrzebny do oporządzenia i uszczęśliwienia pociech. A gdy tylko dziecko się uśmiechnie, matki całe się rozpromieniają.
Koleżanka, matka niespełna rocznego chłopca, powiedziała mi ostatnio, że cieszy się z powrotu do pracy. Tam, jej czynnościami nie steruje ten mały człowieczek. Tam ona wydaje polecenia i ma kontrolę.
Koleżanka, matka niespełna rocznego chłopca, powiedziała mi ostatnio, że cieszy się z powrotu do pracy. Tam, jej czynnościami nie steruje ten mały człowieczek. Tam ona wydaje polecenia i ma kontrolę.
sobota, 13 sierpnia 2011
człowiek czyta różne rzeczy, mieli te informacje w głowie, przetwarza i czasem bardzo dużo musi przeczytać i przswoić, zanim coś z tego wyniknie - jakaś myśl, impuls, pomysł, który ustawi wszystko we właściwym porządku.
Siedziałam dziś na fotelu u fryzjera i pod wpływem genialnego masażu głowy też odkryłam w sobie kilka genialnych myśli. Ale niestety już ich nie pamiętam. może jednak nie były takie genialne. Było mi jednak bardzo przyjemnie, nawet pomimo tego, że jak zwykle kant umywalki wbijał mi się w kark.
Poza tym spędziłam jakieś 3 h z PKP. Co najmniej o 1,5 za dużo. Na Dworcu Łódź Kaliska w hali nie słychać zapowiedzi, toaleta kosztuje 2,5 zeta i nie ma klimatyzacji. No, naprawdę, poprzewracało mi się tu i ówdzie, że chciałabym szybkiej podróży, przyjemnego chłodu i darmowego sikania.
Siedziałam dziś na fotelu u fryzjera i pod wpływem genialnego masażu głowy też odkryłam w sobie kilka genialnych myśli. Ale niestety już ich nie pamiętam. może jednak nie były takie genialne. Było mi jednak bardzo przyjemnie, nawet pomimo tego, że jak zwykle kant umywalki wbijał mi się w kark.
Poza tym spędziłam jakieś 3 h z PKP. Co najmniej o 1,5 za dużo. Na Dworcu Łódź Kaliska w hali nie słychać zapowiedzi, toaleta kosztuje 2,5 zeta i nie ma klimatyzacji. No, naprawdę, poprzewracało mi się tu i ówdzie, że chciałabym szybkiej podróży, przyjemnego chłodu i darmowego sikania.
środa, 10 sierpnia 2011
a było tak...
To zdjęcie udało mi się zrobić tylko dlatego, że nastąpiła chwilowa przerwa w deszczu i mogłam wyciągnąć aparat. Widać na nim zejście z Połoniny Caryńskiej. Połonina jest naprawdę piękna, ale P. twierdzi, że choć był tam wiele razy, to tylko raz nie padało... Szliśmy więc w ścianie deszczu. Jedynym elementem mojej garderoby, który nie przemókł, była kurtka z gore texu. Buty trzymały się do pewnego momentu, ale potem zaczęły nabierać wody i od połowy trasy z każdym krokiem czułam jakbym stąpała po nasączonej gąbce. Ale i tak byłam w niezłej sytuacji. Miałam podeszwy :) Zasłużone buty górskie P. odmówiły posłuszeństwa jeszcze w drodze na górę. Najpierw zaczęła odchodzić podeszwa z prawego. Próbowaliśmy ją reanimować - wyciągnęłam sznurek ze spodni i obwiązaliśmy buta. Niestety, na niewiele się to zdało. Podeszwę trzeba było oderwać. Potem zaczęła odchodzić lewa. Buty już po zejściu wyglądały tak:
Schodzenie bez podeszwy w takim błocie nie jest łatwe. P. straszył mnie, że jeśli odleci mu druga, będę go musiała znieść... Ha ha ha...
Udało mi się przejechać na linie nad Jeziorem Solińskim. Uczucie fajne. Najtrudniejszy jest pierwszy krok, kiedy trzeba zejść z platformy w przepaść. Wiedziałam, że podtrzymuje mnie lina, ale irracjonalny strach był silniejszy. Chwilę to trwało, zanim przesunęłam się o te kilkadziesiąt centymetrów.
A ponieważ padało i buty górskie P. trafiły do kosza w Ustrzykach Górnych, zaś moje jakoś nie chciały doschnąć, bardzo chętne spędzałam czas w taki oto sposób...
piątek, 22 lipca 2011
Jakiś czas temu zobaczyłam to zdjęcie i natychmiast wysłałam maila do P. - chcę tam jechać.
I jedziemy. Jutro. Biorę tydzień urlopu, niespodziewanie, ale zasłużenie :) Już jesteśmy prawie spakowani, jak zwykle wszystko załatwiamy w biegu i trochę na ostatnią chwilę, ale chyba tak już musi być.
Ostatni tydzień dopiero się rozpoczął, a już się kończy. Tak, lubię takie tempo, ale też dobrze będzie odpocząć. Potrzebuję tego.
I jedziemy. Jutro. Biorę tydzień urlopu, niespodziewanie, ale zasłużenie :) Już jesteśmy prawie spakowani, jak zwykle wszystko załatwiamy w biegu i trochę na ostatnią chwilę, ale chyba tak już musi być.
Ostatni tydzień dopiero się rozpoczął, a już się kończy. Tak, lubię takie tempo, ale też dobrze będzie odpocząć. Potrzebuję tego.
wtorek, 19 lipca 2011
okienko wizowe
Byłam dziś w ambasadzie załatwić sobie wizę do Stanów. Niby formalność - mam nadal ważną wizę, z tym że na inne nazwisko i w starym paszporcie. Poza tym, jadę służbowo. Niemniej jednak sytuacja, kiedy ktoś nas zaczyna odpytywać, nie bardzo wiadomo, o co zapyta i dlaczego, jest niezbyt komfortowa. Ponieważ czekałam godzinę na swoją kolej, a przede mną było jakieś 40 osób, miałam więc okazję poprzyglądać się różnym reakcjom i zachowaniom. Radość, ulga, niedowierzanie, że się wizę dostało. Spokój, obojętność, znużenie. Rozgoryczenie i oburzenie, gdy wniosek został odrzucony.
Tak się składa, że czytam teraz "Wyspę klucz" Małgorzaty Szejnert o historii Ellis Island. Selekcja odbywa się od dawna. Teraz tylko przesunęło się jej terytorium. Teraz nie trzeba płynąć dwa tygodnie statkiem, aby od urzędnika imigracyjnego usłyszeć: "I am sorry but you don't qualify".
Mój straszny sentymentalizm sprawia, że czuję smutek, gdy pomyślę o wszystkich tych, których marzenia i nadzieje legły w gruzach, gdy kazano im z powrotem wsiąść na statek i odbyć podróż do kraju, z którego chcieli uciec. Czasem w ten sposób rozdzielano rodziny. Dzieci wpuszczano, a jednego z rodziców, którego podejrzewano o chorobę - fizyczną lub psychiczną - zatrzymywano na obserwacji. Jeśli diagnoza potwierdzała się i nie było szans na wyleczenie, osoba ta musiała wracać. Reszta rodziny zostawała. Z szansą na lepsze życie.
Chyba nie mogłabym być konsulem. Mogłabym mieć problem z oddzieleniem tego, co dobre dla człowieka, od tego, co dobre dla państwa. A może raczej nie z oddzieleniem, a z zadecydowaniem, które dobro jest w danej sytuacji ważniejsze.
Tak się składa, że czytam teraz "Wyspę klucz" Małgorzaty Szejnert o historii Ellis Island. Selekcja odbywa się od dawna. Teraz tylko przesunęło się jej terytorium. Teraz nie trzeba płynąć dwa tygodnie statkiem, aby od urzędnika imigracyjnego usłyszeć: "I am sorry but you don't qualify".
Mój straszny sentymentalizm sprawia, że czuję smutek, gdy pomyślę o wszystkich tych, których marzenia i nadzieje legły w gruzach, gdy kazano im z powrotem wsiąść na statek i odbyć podróż do kraju, z którego chcieli uciec. Czasem w ten sposób rozdzielano rodziny. Dzieci wpuszczano, a jednego z rodziców, którego podejrzewano o chorobę - fizyczną lub psychiczną - zatrzymywano na obserwacji. Jeśli diagnoza potwierdzała się i nie było szans na wyleczenie, osoba ta musiała wracać. Reszta rodziny zostawała. Z szansą na lepsze życie.
Chyba nie mogłabym być konsulem. Mogłabym mieć problem z oddzieleniem tego, co dobre dla człowieka, od tego, co dobre dla państwa. A może raczej nie z oddzieleniem, a z zadecydowaniem, które dobro jest w danej sytuacji ważniejsze.
wtorek, 12 lipca 2011
...
W piątek wieczorem znalazłam kwiatka na stoliku przy łóżku. Dzięki, Mąż! :) Nie wiem, czemu, ale ten cieszył bardziej niż pozostałe, które znalazły się na stole w kuchni...
środa, 6 lipca 2011
Zagubiony telefon, brzydka pogoda i katastroficzny film…
Miałam ciężki początek tygodnia.
A więc – poniedziałek. Pogoda jesienna i barowa – zimno, mokro, niskie ciśnienie. Nastrój wisielczy za sprawą sprzeczki z mężem.
Takie jest tło.
Wychodzę w deszczowy świat. Na ulicach – jak zawsze przy takiej pogodzie – korki. Spóźniam się na niemiecki. Ale to już standard. Poniedziałek, 8 rano, lekcja niemieckiego – kto by się nie spóźnił…? Senność i problem z koncentracją. Podkradł się do mnie ból głowy, którego nie odpędziła nawet kawa wypita już podczas zebrania. Kawa i dwa serniczki – próba poprawy nastroju… Ciśnienie podnosi mi się dopiero, gdy sama muszę wyjść na środek i wygłosić prezentację: plany w mojej działce na przyszły rok. Głowa zaczyna pracować. Jest nieźle – pojawiają się pytania z sali. Ożywiam się. Poza tym, że czuję, jak zaczyna mi brakować tchu. W pomieszczeniu jest tak duszno, że po 30 minutach czuję się jakbym gadała przez dwa dni.
Wieczorem postanawiam wybrać się na Melancholię von Triera. Wielokrotnie zmieniam plany co do sposobu dostania się do kina: tramwaj i spacer czy samochód? Przejść się czy wygodnie dojechać, ale szukać miejsca do zaparkowania? W końcu wybieram pierwszą opcję. Oddycham głęboko idąc ulicą. W kinie kupuję sobie Fantę. Jestem głodna i chciałabym zjeść kanapkę ze śniadania, którą mam w torebce, ale trochę się wstydzę, bo wokół siedzą ludzie, a ja co – wyjmę ze sreberka bułę z szynką i ogórkiem małosolnym?? Tuż przed rozpoczęciem filmu orientuję się, że nie mam służbowego telefonu. Dziwne, bo powinien być w torebce. Całe zwiastuny spędzam na wyjmowaniu z niej wszystkich rzeczy i grzebaniu w jej nieprzepastnym, ale wszyscy by się zdziwili jak pojemnym wnętrzu, wypełnionym przedmiotami, o których przydatności tylko ja mogę zaświadczyć (albo i nie, ale one i tak tam są…). Gdy zaczyna się film – odpuszczam.
Film jest dziwny. Trochę niepokojący. Nie wiem do jakiego gatunku można by go zaliczyć. Przypomina mi Personę Bergmana. Tyle że kiedyś nie byłam w stanie obejrzeć Persony do końca (ciekawe, jak bym poradziła sobie z nim teraz?), a Melancholię oglądam z… zaciekawieniem i przyjemnością. Chociaż świat, jaki jest tam przedstawiony jest bardzo smutny. To świat samotnych, nierozumiejących się nawzajem i niebędących w stanie do siebie dotrzeć ludzi, zanurzonych we własnych traumach i koszmarach. Ale jest w nim coś bardzo prawdziwego (mimo teatralnego sztafażu) i hipnotycznego. Zmusił mnie, aby po raz kolejny zadać sobie pytanie, jak przyjmę własną śmierć. Z pokorą i ulgą czy z protestem? Im dłużej myślę o tym filmie, tym bardziej mi się podoba.
Po kinie przeszukałam dom i samochód w poszukiwaniu telefonu. Bezskutecznie. Na dodatek mój prywatny telefon był tego dnia przeniesiony do innego operatora i jeszcze nie zdążyłam kupić komórki bez simlocka. Poczułam się jak w głębokich latach 90. – bez możliwości natychmiastowego kontaktu ze światem. Martwiło mnie jednak coś innego: po pierwsze P. mógł dzwonić i się denerwować, że coś mi się stało; po drugie, telefon mógł być skradziony i ktoś właśnie mógł nabijać niebotyczne wysokie rachunki. Istniała możliwość, że telefon zostawiłam w pracy i to właśnie postanowiłam sprawdzić. O 23.30. Strażnicy powitali mnie ze zdziwieniem, ale i zrozumieniem. Gdy wreszcie po sforsowaniu rozlicznych zamków tradycyjnych i magnetycznych znalazłam się w pokoju, okazało się, niestety, że telefonu nie ma… Wykorzystałam więc telefon stacjonarny, żeby zablokować swój numer i powiadomić P., że na razie się do mnie nie dodzwoni. W domu byłam po północy. Starczyło mi jeszcze siły, żeby zmyć czerwony lakier z paznokci i przeczytać kilka stron książki.
PS Następnego dnia rano, biorąc efektownie ostry zakręt przy parkowaniu poczułam, że coś się zatłukło pomiędzy siedzeniem a podłokietnikiem. Był to mój telefon…
A więc – poniedziałek. Pogoda jesienna i barowa – zimno, mokro, niskie ciśnienie. Nastrój wisielczy za sprawą sprzeczki z mężem.
Takie jest tło.
Wychodzę w deszczowy świat. Na ulicach – jak zawsze przy takiej pogodzie – korki. Spóźniam się na niemiecki. Ale to już standard. Poniedziałek, 8 rano, lekcja niemieckiego – kto by się nie spóźnił…? Senność i problem z koncentracją. Podkradł się do mnie ból głowy, którego nie odpędziła nawet kawa wypita już podczas zebrania. Kawa i dwa serniczki – próba poprawy nastroju… Ciśnienie podnosi mi się dopiero, gdy sama muszę wyjść na środek i wygłosić prezentację: plany w mojej działce na przyszły rok. Głowa zaczyna pracować. Jest nieźle – pojawiają się pytania z sali. Ożywiam się. Poza tym, że czuję, jak zaczyna mi brakować tchu. W pomieszczeniu jest tak duszno, że po 30 minutach czuję się jakbym gadała przez dwa dni.
Wieczorem postanawiam wybrać się na Melancholię von Triera. Wielokrotnie zmieniam plany co do sposobu dostania się do kina: tramwaj i spacer czy samochód? Przejść się czy wygodnie dojechać, ale szukać miejsca do zaparkowania? W końcu wybieram pierwszą opcję. Oddycham głęboko idąc ulicą. W kinie kupuję sobie Fantę. Jestem głodna i chciałabym zjeść kanapkę ze śniadania, którą mam w torebce, ale trochę się wstydzę, bo wokół siedzą ludzie, a ja co – wyjmę ze sreberka bułę z szynką i ogórkiem małosolnym?? Tuż przed rozpoczęciem filmu orientuję się, że nie mam służbowego telefonu. Dziwne, bo powinien być w torebce. Całe zwiastuny spędzam na wyjmowaniu z niej wszystkich rzeczy i grzebaniu w jej nieprzepastnym, ale wszyscy by się zdziwili jak pojemnym wnętrzu, wypełnionym przedmiotami, o których przydatności tylko ja mogę zaświadczyć (albo i nie, ale one i tak tam są…). Gdy zaczyna się film – odpuszczam.
Film jest dziwny. Trochę niepokojący. Nie wiem do jakiego gatunku można by go zaliczyć. Przypomina mi Personę Bergmana. Tyle że kiedyś nie byłam w stanie obejrzeć Persony do końca (ciekawe, jak bym poradziła sobie z nim teraz?), a Melancholię oglądam z… zaciekawieniem i przyjemnością. Chociaż świat, jaki jest tam przedstawiony jest bardzo smutny. To świat samotnych, nierozumiejących się nawzajem i niebędących w stanie do siebie dotrzeć ludzi, zanurzonych we własnych traumach i koszmarach. Ale jest w nim coś bardzo prawdziwego (mimo teatralnego sztafażu) i hipnotycznego. Zmusił mnie, aby po raz kolejny zadać sobie pytanie, jak przyjmę własną śmierć. Z pokorą i ulgą czy z protestem? Im dłużej myślę o tym filmie, tym bardziej mi się podoba.
Po kinie przeszukałam dom i samochód w poszukiwaniu telefonu. Bezskutecznie. Na dodatek mój prywatny telefon był tego dnia przeniesiony do innego operatora i jeszcze nie zdążyłam kupić komórki bez simlocka. Poczułam się jak w głębokich latach 90. – bez możliwości natychmiastowego kontaktu ze światem. Martwiło mnie jednak coś innego: po pierwsze P. mógł dzwonić i się denerwować, że coś mi się stało; po drugie, telefon mógł być skradziony i ktoś właśnie mógł nabijać niebotyczne wysokie rachunki. Istniała możliwość, że telefon zostawiłam w pracy i to właśnie postanowiłam sprawdzić. O 23.30. Strażnicy powitali mnie ze zdziwieniem, ale i zrozumieniem. Gdy wreszcie po sforsowaniu rozlicznych zamków tradycyjnych i magnetycznych znalazłam się w pokoju, okazało się, niestety, że telefonu nie ma… Wykorzystałam więc telefon stacjonarny, żeby zablokować swój numer i powiadomić P., że na razie się do mnie nie dodzwoni. W domu byłam po północy. Starczyło mi jeszcze siły, żeby zmyć czerwony lakier z paznokci i przeczytać kilka stron książki.
PS Następnego dnia rano, biorąc efektownie ostry zakręt przy parkowaniu poczułam, że coś się zatłukło pomiędzy siedzeniem a podłokietnikiem. Był to mój telefon…
niedziela, 12 czerwca 2011
idealne zwieńczenie dnia
Weekend bardzo aktywny towarzysko. W piątek wieczór panieński Karoliny, w sobotę ślub (+ chrzciny), a dziś – piknik poprawinowy w Parku Skaryszewskim. Dojadaliśmy resztki jedzenia z wesela, same pyszności od Kręglickich i popijaliśmy chilijskie wino leżąc na kocykach. Wokół biegały dzieci, goniąc psy, które goniły piłki. Ktoś robił zdjęcia, ktoś jeździł na rowerze. Przymknęłam oczy, słońce łagodnie grzało mi twarz. Było idealnie. Idealny moment to taki, w którym nie myślę o tym, co będzie jutro, nie skupiam się na nadchodzącym. Przypomniał mi się klimat wakacyjnych przed-wieczorów z dzieciństwa. Po powrocie do domu miałam ochotę obejrzeć dobranockę albo włoski serial nadawany po „Dzienniku”. Ech… Byłoby to naprawdę idealne zwieńczenie dnia. Z tym że, gdy wróciliśmy było już po dobranocce, a tak w ogóle to nie mamy telewizora.
Zamiast tego zrobiłam więc truskawki z bitą śmietaną i pokruszonymi ciasteczkami digestive. Zamiast tortu urodzinowego dla Męża. Wszystkiego najlepszego, Kochanie...
niedziela, 5 czerwca 2011
OK. Była krótka przerwa od bloga. Widocznie nic ciekawego się nie działo albo nie miałam nic do powiedzenia na temat tego, co się dzieje. Po świętach próbowałam napisać post o Rosji, ale się nie udało - najpierw odkładałam, a potem naprawdę nie miałam czasu. W pracy było dużo pracy... Teraz trochę spokojniej. Tylko trochę.
Fala upałów sprawia, że czuję się, jakby już były wakacje. Popołudniami nawet czasem uskuteczniam dolce far niente. Przemek kupił na balkon meble - 2 fotele i stolik. O dziwo zmieściły się na tej mikroskopijnej przestrzeni. Wczoraj zjedliśmy tam obiadokolację.
Nasz duży pokój opustoszał. Pewnej nocy Przemka obudził huk. W pierwszej chwili pomyślał, że ktoś się do nas włamuje, jednak po sprawdzeniu sąsiedniego pokoju okazało się, że pękł nasz szklany stolik. Dobrze, że nie spadł nikomu na nogę. Nigdy więcej szklanych stolików! Może był to wyraźny sygnał dla nas, że trzeba wreszcie zrobić długo planowany remont... Szkoda tylko, że pani architekt nie odpowiada na telefony.
Bardzo chciałabym coś zrobić, ale nie bardzo wiem, w którą stronę skierować swoją energię. Dziwne uczucie. Wyczekiwanie. Na przełom. Impuls. Może być tak, że nic takiego nie nastąpi, a decyzja powinna wyjść ode mnie.
Fala upałów sprawia, że czuję się, jakby już były wakacje. Popołudniami nawet czasem uskuteczniam dolce far niente. Przemek kupił na balkon meble - 2 fotele i stolik. O dziwo zmieściły się na tej mikroskopijnej przestrzeni. Wczoraj zjedliśmy tam obiadokolację.
Nasz duży pokój opustoszał. Pewnej nocy Przemka obudził huk. W pierwszej chwili pomyślał, że ktoś się do nas włamuje, jednak po sprawdzeniu sąsiedniego pokoju okazało się, że pękł nasz szklany stolik. Dobrze, że nie spadł nikomu na nogę. Nigdy więcej szklanych stolików! Może był to wyraźny sygnał dla nas, że trzeba wreszcie zrobić długo planowany remont... Szkoda tylko, że pani architekt nie odpowiada na telefony.
Bardzo chciałabym coś zrobić, ale nie bardzo wiem, w którą stronę skierować swoją energię. Dziwne uczucie. Wyczekiwanie. Na przełom. Impuls. Może być tak, że nic takiego nie nastąpi, a decyzja powinna wyjść ode mnie.
wtorek, 3 maja 2011
zimny, zimny maj
Jeden dzień w dziewięciu odsłonach.
1. Wczoraj, zanim zniknęliśmy w tumanach kurzu w piwnicy, upiekłam sernik nowojorski. Dziś rano jadłam ten sernik w łóżku, piłam kawę, którą zaparzył mi P. zanim wyszedł biegać i czytałam dokumenty z pracy. W pidżamie zostałam do 13.00.
2. Wystawa Annie Leibovitz na parkanie Ogrodu Botanicznego. Chciałam ją zobaczyć, poszliśmy po południu. Padało. Kiepska pogoda na spacer. Na Placu na Rozdrożu wsiedliśmy w autobus.
3. Bardzo dobry kebab na Chmielnej.
4. Złamała nam się parasolka pod naporem wiatru. Wyrzuciliśmy ją do kosza przy metrze Centrum.
5. Znów posprzeczaliśmy się o Muzeum Sztuki Współczesnej. Chociaż ja właściwie nie chciałam wchodzić w konflikt, a jak najszybciej zakończyć ten temat. P. narzekał, że wolałby, aby miasto sprzedało ten teren pod opłacalną inwestycję.
6. "Erratum" w Kinotece. Warto zobaczyć. Bardzo dobre.
7. Gdy wyszliśmy z kina padało jeszcze bardziej. Założyłam na głowę szal i zawiązałam go jak chustkę pod brodą. "Czy wyglądam jak babcia?" "Tak".
8. W przejściu podziemnym pod Dworcem Centralnym ruch, dużo ludzi. Wróciło życie. Tak pomyślałam.
9. Teraz odgrzewam rosół. Wyjrzałam za okno. Pada śnieg.
1. Wczoraj, zanim zniknęliśmy w tumanach kurzu w piwnicy, upiekłam sernik nowojorski. Dziś rano jadłam ten sernik w łóżku, piłam kawę, którą zaparzył mi P. zanim wyszedł biegać i czytałam dokumenty z pracy. W pidżamie zostałam do 13.00.
2. Wystawa Annie Leibovitz na parkanie Ogrodu Botanicznego. Chciałam ją zobaczyć, poszliśmy po południu. Padało. Kiepska pogoda na spacer. Na Placu na Rozdrożu wsiedliśmy w autobus.
3. Bardzo dobry kebab na Chmielnej.
4. Złamała nam się parasolka pod naporem wiatru. Wyrzuciliśmy ją do kosza przy metrze Centrum.
5. Znów posprzeczaliśmy się o Muzeum Sztuki Współczesnej. Chociaż ja właściwie nie chciałam wchodzić w konflikt, a jak najszybciej zakończyć ten temat. P. narzekał, że wolałby, aby miasto sprzedało ten teren pod opłacalną inwestycję.
6. "Erratum" w Kinotece. Warto zobaczyć. Bardzo dobre.
7. Gdy wyszliśmy z kina padało jeszcze bardziej. Założyłam na głowę szal i zawiązałam go jak chustkę pod brodą. "Czy wyglądam jak babcia?" "Tak".
8. W przejściu podziemnym pod Dworcem Centralnym ruch, dużo ludzi. Wróciło życie. Tak pomyślałam.
9. Teraz odgrzewam rosół. Wyjrzałam za okno. Pada śnieg.
niedziela, 1 maja 2011
co się działo
Wróciliśmy po świętach i zobaczyłam zieleń za oknem. Jak dobrze, pomyślałam. Ulga nie tylko dla oczu.
Święta spędziliśmy w Moskwie u Katii i Aleksandra. Po powrocie do kraju poczułam, że Warszawa jest miastem tak pięknie uporządkowanym, czystym, po prostu cudownym.
Weekend majowy spędzamy w domu. Łapiemy oddech. Przynajmniej ja. Porządkujemy. Wczoraj, gdy P. pojechał do warsztatu po swoje cacko, zdjęłam wreszcie ikeowskie gwiazdki z okna w sypialni, które wisiały tam jeszcze od poprzednich świąt i zawiesiłam firanki. Światło jest teraz łagodniejsze, przefiltrowane, mniej agresywne.
Mam potrzebę reorganizacji przestrzeni wokół mnie. Przyjrzenia się na nowo każdej rzeczy i zadania sobie pytania - po co mi ona? Co chcę z nią zrobić? Zaczęło się to kilka tygodni temu wielkimi porządkami w szafie.
Święta spędziliśmy w Moskwie u Katii i Aleksandra. Po powrocie do kraju poczułam, że Warszawa jest miastem tak pięknie uporządkowanym, czystym, po prostu cudownym.
Weekend majowy spędzamy w domu. Łapiemy oddech. Przynajmniej ja. Porządkujemy. Wczoraj, gdy P. pojechał do warsztatu po swoje cacko, zdjęłam wreszcie ikeowskie gwiazdki z okna w sypialni, które wisiały tam jeszcze od poprzednich świąt i zawiesiłam firanki. Światło jest teraz łagodniejsze, przefiltrowane, mniej agresywne.
Mam potrzebę reorganizacji przestrzeni wokół mnie. Przyjrzenia się na nowo każdej rzeczy i zadania sobie pytania - po co mi ona? Co chcę z nią zrobić? Zaczęło się to kilka tygodni temu wielkimi porządkami w szafie.
poniedziałek, 18 kwietnia 2011
sobota, 16 kwietnia 2011
Reakcja łańcuchowa
Sprzątanie to reakcja łańcuchowa. Zaczęło się jak zwykle niewinnie – od porannego prania. Zauważyłam, że pralka jest pochlapana, więc zaczęłam ją wycierać. Ponieważ nasza pralka jest pod blatem w kuchni, to aby nasypać proszku musimy wyciągać cały pojemnik na detergenty i dzięki temu mogę sobie obejrzeć miejsce zazwyczaj dla wzroku niedostępne (to naprawdę niesamowite, ile syfu się tam tworzy) – zaczęłam więc czyścić pralkę od środka. W tym momencie przyszedł P. i stwierdził, że przydałoby się również umyć podłogę przy pralce, za maskownicą. Fakt. Ściągnęliśmy więc maskownicę. „Szykuje się grubszy projekt” podsumował mój Mąż, gdy zobaczyliśmy warstwę kurzu na podłodze. Ok. więc odkurzacz. Szmata do podłogi. Przy okazji postanowiłam zrobić porządek w dwóch szafkach kuchennych, co wiązało się z wyjęciem wszystkiego, umyciem, itd. Potem przypomniałam sobie, że od dłuższego czasu chciałam porządnie wyczyścić listwy przypodłogowe. Gdy już to zaczęłam robić, to pomyślałam, że właściwie należałoby też umyć ściany w kuchni i przedpokoju, tam, gdzie są najbardziej narażone na obijanie. Jak szorowałam przedpokój, to zauważyłam, że powinnam też zrobić to samo w sypialni przy szafie… P. powstawiał też do zmywarki wszystkie kieliszki, jakie ostatnio kupiliśmy w Almi Decor. To wymogło na nas kolejny ruch –uporządkowanie kredensu, który przechowuje prawie całe nasze szkło i zastawy… I tak zrobiła się czwarta po południu.
środa, 13 kwietnia 2011
Smutek nie zawsze ma kolor deszczowego dnia - tak jak dziś - i nie zawsze jest w nim zmęczenie, ono tylko czasem mu towarzyszy – jak dziś. Ale zawsze jest obecne uczucie zaciskającego się gorsetu. Problemy z zaczerpnięciem oddechu. Wszystko wokół zwalnia. Przyglądam się upływającym sekundom, które do tej pory uciekały zbyt szybko, abym je zauważała.
wtorek, 12 kwietnia 2011
I feel almost nothing
Kiedyś było tak, że muzyka, przedmioty, jakieś widoki i różne inne rzeczy wywoływały we mnie słowa. A właściwie najpierw wrażenia, które musiałam – miałam nieodpartą potrzebę – zamieniania na słowa. A teraz to wszystko muszę sama wywoływać z głowy. Nie czuję prawie nic.
Może tak właśnie pożegnałam egzaltację.
A może przyjmuję codziennie tyle bodźców, że gdybym miała na wszystko reagować, byłabym jednym wielkim nabrzmiałym neuronem. I najpierw muszę to sobie w głowie poukładać, a dopiero potem powiedzieć, zapisać. Mam nałożony auto-filtr.
Może tak właśnie pożegnałam egzaltację.
A może przyjmuję codziennie tyle bodźców, że gdybym miała na wszystko reagować, byłabym jednym wielkim nabrzmiałym neuronem. I najpierw muszę to sobie w głowie poukładać, a dopiero potem powiedzieć, zapisać. Mam nałożony auto-filtr.
piątek, 8 kwietnia 2011
wizyty
Jutro jedziemy do Łodzi. Obiecałam Dziadkom, że upiekę im ciasto drożdżowe. Ponieważ zależy mi na tym, żeby było świeże jeszcze w niedzielę, zaczęłam przekopywać internet w poszukiwaniu przepisów. W końcu zdecydowałam się na przepis z książeczki o drożdżowych wypiekach stojącej na półce w kuchni. Zdecydowałam się na niego, a dopiero po wykonaniu pierwszych kroków zorientowałam się, że ta procedura jest nieco dziwna... Otóż, trzeba rozpuścić cukier i masło podgrzewając je razem z mlekiem, potem przesudzić i ubić masę (??) z jajkami. Dodać drożdże i zostawić na całą noc. Bez mąki. Wróciłam do internetu i zaczełam szukać podobnego przepisu, uwiarygodnionego doświadczeniem jakiegoś bloggera. Nie znalazłam. Zaczęłam kombinować. Może by tak jednak dodać trochę mąki? Ale wtedy nigdy się nie przekonam, czy przepis jest faktycznie dobry... Teraz popijam czerwone chilijskie i nabieram zaufania do tej dziwnej receptury. Tyle że płyn, który ma być masą, nijak nie chce ostygnąć. Po upływie godziny nadal jest gorący. Jednak z każdym łykiem wina jestem coraz bardziej spokojna. Hm.
Z rozpędu obiecałam też ciasto Mamie. Najwyżej będzie podwójna, spektakularna klapa...
Z rozpędu obiecałam też ciasto Mamie. Najwyżej będzie podwójna, spektakularna klapa...
wtorek, 5 kwietnia 2011
godzina 16.00, środek miasta
Lubię czasem móc pochodzić po mieście w porze, kiedy normalnie jestem jeszcze w ferworze pracy. Dziś około 16. skończyłam seminarium w centrum. Mimo iż miałam ze sobą laptopa, aparat fotograficzny i ciężką torebkę, postanowiłam się przejść i zajrzeć po drodze do kilku sklepów. Pod koniec mojej wędrówki ręce wyciągnęły mi się do samej ziemi, ale co tam! Udało mi się kupić torebkę! Już od jakiegoś czasu szukałam czegoś mniejszego. Mam nadzieję, że zmobilizuje mnie to do noszenia mniejszych "ładunków". Poza tym, jeśli torba jest wystarczająco duża, to mam nieładny zwyczaj chowania do niej laptopa, co nie służy ani torbie, ani laptopowi...
Kiedy doszłam do domu udało mi się jeszcze skorzystać z pięknego popołudniowego światła. A teraz przy lampce wina nadganiam maile...
Kiedy doszłam do domu udało mi się jeszcze skorzystać z pięknego popołudniowego światła. A teraz przy lampce wina nadganiam maile...
niedziela, 3 kwietnia 2011
spacerrrr!
Wiosna. Czuję to, już za tydzień- dwa wszystko będzie zielone, a ja jak co roku przegapię moment rozkwitania pąków... :)
Byliśmy dziś na super długim spacerze - jak mi czegoś takiego brakowało!!! Dotleniłam sobie chyba każdą komórkę mózgu. A tak w ogóle to prawie wszyscy warszawiacy wylegli na ulice. Takie tłumy jak na jakiejś demonstracji :)
Zrobiliśmy sobie przerwę na kawę w Qchni Artystycznej i to był najgorszy element spaceru. Jest taki moment w życiu niektórych knajp, kiedy z właścicieli uchodzi powietrze i już im się nie chce doglądać interesu jak dawniej, więc przedsięwzięcie traci impet i całość zaczyna się staczać jak po równi pochyłej. Obsługa marna - na wszystko trzeba było czekać absurdalnie długo - na przyjęcie zamówienia, na realizację zamówienia, na rachunek, a potem na czytnik kart... Do latte za 12 zł nie było brązowego cukru. A mama Przemka nie dostała słomki do swojego koktajlu (22 zł) bo słomki się skończyły... Stosunek jakości do ceny naprawdę niekorzystny. I to niby nic wielkiego - zatrzymaliśmy się na kawę, i nie spodziewałam się, że tak to wszystko można popsuć.
Ale dosyć narzekania. Idę spać, bo jutro czeka mnie dużo pracy. Nowy zaczął. Nie jestem przyzwyczajona, żeby zadaniować kogoś jeszcze oprócz siebie samej. Ale trzeba się nauczyć...
Byliśmy dziś na super długim spacerze - jak mi czegoś takiego brakowało!!! Dotleniłam sobie chyba każdą komórkę mózgu. A tak w ogóle to prawie wszyscy warszawiacy wylegli na ulice. Takie tłumy jak na jakiejś demonstracji :)
Zrobiliśmy sobie przerwę na kawę w Qchni Artystycznej i to był najgorszy element spaceru. Jest taki moment w życiu niektórych knajp, kiedy z właścicieli uchodzi powietrze i już im się nie chce doglądać interesu jak dawniej, więc przedsięwzięcie traci impet i całość zaczyna się staczać jak po równi pochyłej. Obsługa marna - na wszystko trzeba było czekać absurdalnie długo - na przyjęcie zamówienia, na realizację zamówienia, na rachunek, a potem na czytnik kart... Do latte za 12 zł nie było brązowego cukru. A mama Przemka nie dostała słomki do swojego koktajlu (22 zł) bo słomki się skończyły... Stosunek jakości do ceny naprawdę niekorzystny. I to niby nic wielkiego - zatrzymaliśmy się na kawę, i nie spodziewałam się, że tak to wszystko można popsuć.
Ale dosyć narzekania. Idę spać, bo jutro czeka mnie dużo pracy. Nowy zaczął. Nie jestem przyzwyczajona, żeby zadaniować kogoś jeszcze oprócz siebie samej. Ale trzeba się nauczyć...
poniedziałek, 21 marca 2011
a jednak
Tak się zapierałam, tak się przed tym wzbraniałam, a jednak dziś poszłam i sama poprosiłam o zwolnienie lekarskie. Byłam twardzielem, poszłam dziś do pracy, ale jutro to ja muszę odpocząć. Antybiotyk mnie sponiewierał. Szczerze. Mam tylko nadzieję, że tak samo jak mnie potraktuje bakterie, które się rozgościły w moich górnych drogach oddechowych.
Miałam wyrzuty sumienia, że nie do końca zastosowałam się do terapii zleconej przez Panią Doktor w sobotę. Konkretnie chodzi mi o spanie. Wczoraj położyłam się o 23., myśląc, że w zasadzie to za późno, powinnam była wcześniej, żeby tak naprawdę wypocząć, ale mój organizm miał na ten temat inne zdanie. Obudziłam się o 5.30. No i weź tu się lecz... Opowiedziałam o tym lekarzowi, który wypisywał mi zwolnienie - powiedział, że mnie rozumie. Naturalnie trzeba się wysypiać, ale konieczność spania długo dotyczy raczej osób pracujących fizycznie... Hm. A więc dałam się nabrać tej Pani Doktor. Przez tę jej terapię rozbolał mnie tylko kręgosłup... Tymczasem - żegnaj terrorze snu!
Miałam wyrzuty sumienia, że nie do końca zastosowałam się do terapii zleconej przez Panią Doktor w sobotę. Konkretnie chodzi mi o spanie. Wczoraj położyłam się o 23., myśląc, że w zasadzie to za późno, powinnam była wcześniej, żeby tak naprawdę wypocząć, ale mój organizm miał na ten temat inne zdanie. Obudziłam się o 5.30. No i weź tu się lecz... Opowiedziałam o tym lekarzowi, który wypisywał mi zwolnienie - powiedział, że mnie rozumie. Naturalnie trzeba się wysypiać, ale konieczność spania długo dotyczy raczej osób pracujących fizycznie... Hm. A więc dałam się nabrać tej Pani Doktor. Przez tę jej terapię rozbolał mnie tylko kręgosłup... Tymczasem - żegnaj terrorze snu!
sobota, 19 marca 2011
stressss
Moje przeziębienie skończyło dziś 10 dni i wcale nie wyglądało jak ktoś, kto się zbiera do wyjścia, postanowiłam więc iść dziś z nim do lekarza.
Pani Doktor osłuchała mnie, zajrzała do gardła i patrząc mi w oczy powiedziała:
- Musimy włączyć antybiotyk. Wypiszę pani zwolnienie na dwa dni...
- Ehm. - przerwałam. Czy to naprawdę konieczne?
- Musi pani odpocząć. Chociaż w poniedziałek proszę zostać w domu.
- Ale... W poniedziałek mam prezentację...
- No dobrze, proszę wziąć ten antybiotyk jak najszybciej, iść do domu i położyć się spać. Nie oglądać telewizji, nie czytać, nie leżeć z otwartyki oczami, tylko spać.
W pierwszej chwili poczułam się tak, jakby pani doktor poradziła mi szukanie kwiatu paproci podczas pełni księżyca. Wydało mi się to równie absurdalne i, bo ja wiem - nierzeczwiste... Nic nie robić??? Spać w ciągu dnia??? Kiedy mi wieczorem szkoda czasu na sen. Widząc moją zdziwioną minę zapytała:
- Ma pani problemy z zasypianiem?
- Czasami. Ostatnio...
- No, tak. Żyje pani w stresie, ma pani za dużo adrenaliny we krwi. Bez snu nie wytworzy pani odpowiedniej ilości przeciwciał i całe działanie antybiotyku pójdzie na marne. Będzie się tak pani leczyć przez trzy tygodnie. Proszę zamiast herbaty i kawy pić melisę i spać. Zachorowała pani dzień przed urlopem, organizm nie wytrzymał. Proszę wypoczywać. Po powrocie do domu w poniedziałek - natychmiast do łóżka.
Po wyjściu z gabinetu grzecznie podreptałam do apteki. Wracając do domu obmyślałam, jak to będzie wyglądać, próbując przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Ok, może wszystko działo się trochę szybko ostatnio. Dziś rano obudził mnie Przemek za piętnaście ósma, a pierwszą myślą, jaka pojawiła mi się w głowie było: trzeba wstawać, iść do pracy. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam sobie, że to weekend, ale nie mogłam już zasnąć. W głowie układałam już listę zadań do wykonania i przemyślenia. Nawet jeśli byłam zbyt zmęczona, żeby od razu wstać.
W domu przebrałam się w pidżamę i wróciłam do łóżka. Stwierdziłam, że nawet jeśli Pani Doktor zabroniła czytać kryminałów, to jednak doczytam do końca "Ostatnie tchnienie", bo bardziej zestresuje mnie jeśli nie będę znała zakończenia. Wcześniej obrałam warzywa do rosołu i zaparzyłam melisę.
Potem próbowałam zasnąć. Ale gdy tylko spadał na mnie ten błogi stan tuż przed zaśnięciem, gdy uświadamiałam sobie - zasypiam... natychmiast się wybudzałam. Po pół godzinie nierównej walki stwierdziłam, że jestem głodna i czas wziąć probiotyk. Przemek przyniósł mi go do łóżka. Moje narzekania, że zjadła bym już ten rosół nie zrobiły na nim większego wrażenia. W jego opinii rosół trzeba gotować cały dzień... Zamiast tego zapytał, czy nie chciałabym nauczyć się grać w szachy i po chwili wrócił z drewnianym pudełkiem, które należało jeszcze do mojego Taty. Po jednej partii udało mi się go wreszcie przekonać, że muszę jeść, żeby wyzdrowieć :)
Pani Doktor osłuchała mnie, zajrzała do gardła i patrząc mi w oczy powiedziała:
- Musimy włączyć antybiotyk. Wypiszę pani zwolnienie na dwa dni...
- Ehm. - przerwałam. Czy to naprawdę konieczne?
- Musi pani odpocząć. Chociaż w poniedziałek proszę zostać w domu.
- Ale... W poniedziałek mam prezentację...
- No dobrze, proszę wziąć ten antybiotyk jak najszybciej, iść do domu i położyć się spać. Nie oglądać telewizji, nie czytać, nie leżeć z otwartyki oczami, tylko spać.
W pierwszej chwili poczułam się tak, jakby pani doktor poradziła mi szukanie kwiatu paproci podczas pełni księżyca. Wydało mi się to równie absurdalne i, bo ja wiem - nierzeczwiste... Nic nie robić??? Spać w ciągu dnia??? Kiedy mi wieczorem szkoda czasu na sen. Widząc moją zdziwioną minę zapytała:
- Ma pani problemy z zasypianiem?
- Czasami. Ostatnio...
- No, tak. Żyje pani w stresie, ma pani za dużo adrenaliny we krwi. Bez snu nie wytworzy pani odpowiedniej ilości przeciwciał i całe działanie antybiotyku pójdzie na marne. Będzie się tak pani leczyć przez trzy tygodnie. Proszę zamiast herbaty i kawy pić melisę i spać. Zachorowała pani dzień przed urlopem, organizm nie wytrzymał. Proszę wypoczywać. Po powrocie do domu w poniedziałek - natychmiast do łóżka.
Po wyjściu z gabinetu grzecznie podreptałam do apteki. Wracając do domu obmyślałam, jak to będzie wyglądać, próbując przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Ok, może wszystko działo się trochę szybko ostatnio. Dziś rano obudził mnie Przemek za piętnaście ósma, a pierwszą myślą, jaka pojawiła mi się w głowie było: trzeba wstawać, iść do pracy. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam sobie, że to weekend, ale nie mogłam już zasnąć. W głowie układałam już listę zadań do wykonania i przemyślenia. Nawet jeśli byłam zbyt zmęczona, żeby od razu wstać.
W domu przebrałam się w pidżamę i wróciłam do łóżka. Stwierdziłam, że nawet jeśli Pani Doktor zabroniła czytać kryminałów, to jednak doczytam do końca "Ostatnie tchnienie", bo bardziej zestresuje mnie jeśli nie będę znała zakończenia. Wcześniej obrałam warzywa do rosołu i zaparzyłam melisę.
Potem próbowałam zasnąć. Ale gdy tylko spadał na mnie ten błogi stan tuż przed zaśnięciem, gdy uświadamiałam sobie - zasypiam... natychmiast się wybudzałam. Po pół godzinie nierównej walki stwierdziłam, że jestem głodna i czas wziąć probiotyk. Przemek przyniósł mi go do łóżka. Moje narzekania, że zjadła bym już ten rosół nie zrobiły na nim większego wrażenia. W jego opinii rosół trzeba gotować cały dzień... Zamiast tego zapytał, czy nie chciałabym nauczyć się grać w szachy i po chwili wrócił z drewnianym pudełkiem, które należało jeszcze do mojego Taty. Po jednej partii udało mi się go wreszcie przekonać, że muszę jeść, żeby wyzdrowieć :)
czwartek, 17 marca 2011
przymusowe wygnanie
Jestem na przymusowym sypialnianym wygnaniu w gabinecie. :( Przemek chory, ja też jeszcze nie w formie. Brakuje mi go podczas spania. Na serio. Nie ma się do kogo przytulić, nikt nie zabiera kołdry, nie trzeba walczyć o poduszkę... (Bo z tymi poduszkami jest tak, że P. uważa, że wszystkie, które znajdują się na łóżku, są jego. Jest jedynym znanym mi człowiekiem, który potrafi spać na 5 poduszkach, anektując całą kołdrę 2m x 2m :)) Więc tak sobie.
A na dodatek pogoda taka, jakby się ktoś powiesił.
Do bani.
A na dodatek pogoda taka, jakby się ktoś powiesił.
Do bani.
wtorek, 15 marca 2011
byliśmy na nartach!
Zdjęć z tego wyjazdu nie będzie, bo nie zrobiliśmy ani jednego. Aparat pojechał z nami 1000 km w jedną stronę i 1000 km w drugą, po to tylko, żebym wyjęła go z plecaka, który zabieraliśmy na stok.
W tym roku postanowiliśmy wybrać się na krótszy wyjazd. Zazwyczaj po trzecim dniu i tak mamy kryzys. Jechaliśmy kompletnie nieprzygotowani kondycyjnie, a ja na dodatek z gigantycznym przeziębieniem. Przemek straszył mnie nawet, że zostanę w domu. Tymczasem ja nie marzyłam o niczym innym jak tylko o tym, żeby wyrwać się z Warszawy, z domu, zmienić otoczenie i powietrze. Katar, kaszel i dreszcze nie były mnie w stanie odwieść od realizacji mojego planu. Wyjechaliśmy z Warszawy w środę wieczorem, przenocowaliśmy w Katowicach, a w czwartek po południu wyruszyliśmy już razem z Kasią, Michałem i Tomkiem do Waidring.
Waidring to mała wioska jakieś 60 km od Salzburga, niedaleko Lofer. Ośrodek narciarski jest mały (ok. 30 km tras), ale im dłużej tam byliśmy, tym bardziej przekonywaliśmy się, że niczego mu nie brakuje. Nawet jeśli rano podejmowane były próby pojeżdżenia na innych stokach, to i tak grupa szybko i karnie wracała do macierzy. Góry nie są tam za wysokie i to przy wiosennej temperaturze było pewnym mankamentem - śnieg szybko zamieniał się w kaszę, topniał i był ciężki. Ale najbardziej oczuwalne było to w niższych partiach.
Pierwszego dnia nie byłam w stanie ruszyć ze wszystkimi na stok. Postanowiłam "wychorować się" i trochę odpocząć. Około południa wyszłam na półtoragodzinny spacer, który tak mnie wykończył, że po powrocie natychmiast zasnęłam - normalnie nie zdarza mi się to wcale. Forma = - 10. Drugiego dnia jednak stwierdziłam, że dosyć siedzenia w domu. Nie byłam pewna jak to się skończy (umrę albo wyzdrowieję, myślałam), na wszelki wypadek wzięłam ze sobą książkę, żeby spokojnie przetrwać do ostatniego wyciągu w kącie jakiegoś schroniska, a jednak, jak przypięłam narty, to poczułam, że wstępuje we mnie nowa energia. W czasie krótkich przerw łykałam tabletki przeciwbólowe i przeciwkaszlowe, ale nie zmniejszyło to mojego entuzjazmu. Sama byłam sobą zaskoczona. Mąż tym bardziej. Podejrzewał, że w ogóle nie będę jeździć na nartach, bo nie o to w tym całym wyjeźdize mi chodzi. I miał trochę racji. Nie przewidziałam jednak, że moje umiejętności, nie wiedzieć czemu, poprawią się w trakcie rocznego okresu niejeżdżenia. Przedziwna sprawa. Rok temu na widok górek, które teraz pokonywałam bez zastanowienia, robiłabym sceny - że nie pojadę, że za stromo, itd. Może to przez te tabletki...? A może przez rok wszystko mi się jakoś w głowie ułożyło i ciało zaczęło po prosu wykonywać polecenia z mózgu? Na pewno jestem Przemkowi OGROMNIE wdzięczna za to, że poprzednim razem nauczył mnie używać kijków :) Tak. Wcześniej służyły mi wyłącznie do odpychania się pod wyciągiem....
Trzeciego dnia moje przeziębienie zaczęło przechodzić. Niestety, na Męża. Ja już walczyłam głównie tylko z kaszlem, on zaczął się zmagać z katarem. Pogoda też się trochę popsuła, zaczęło wiać. Czwartego dnia bez żalu zapakowaliśmy się do auta i wyruszyliśmy w drogę powrotną.
W trakcie tego wyjazdu przeczytałam dwie książki. Głównie w drodzie. "Niemieckiego bękarta" Camilli Lackberg (taki sobie) i "Moje nienapisane wspomnienia" Katji Mann. Do tej drugiej książki mam mieszane uczucia. Warto, na pewno, ją przeczytać, chociażby po to, żeby dowiedzieć się czegoś o życiu Tomasza Manna "od środka". Ale z drugiej strony trochę irytowało mnie dające się wyczuć przeświadczenie, że autorka "wie lepiej", że jej pogląd jest jedynym słusznym. Myślę, że żona Tomasza Manna była tym typem osoby, który rzeczy niewygodnych albo nie mieszczących się w jej światopoglądzie po prostu nie przyjmuje do wiadomości. A skoro ona nie jest w stanie sobie tego wyobrazić, więc one po prostu nie istnieją. Może tak jest łatwiej? Naszła mnie refleksja, że ludzie o mocnym systemie wartości czują się pewniej. Zaczęłam się zastanawiać, czy ja mam taki mocny system wartości, swój punkt odniesienia. Jeśli już, to dopiero go tworzę. I czasem towarzyszą temu bolesne rozrachunki.
A poza tym mam dziwne sny. Śnią mi się niemowlęta, które wyciągają do mnie ręce. Albo ludzie, trochę groteskowi, farsowi, którzy w trakcie snu stają się coraz bardziej ludzcy, ciepli.
W tym roku postanowiliśmy wybrać się na krótszy wyjazd. Zazwyczaj po trzecim dniu i tak mamy kryzys. Jechaliśmy kompletnie nieprzygotowani kondycyjnie, a ja na dodatek z gigantycznym przeziębieniem. Przemek straszył mnie nawet, że zostanę w domu. Tymczasem ja nie marzyłam o niczym innym jak tylko o tym, żeby wyrwać się z Warszawy, z domu, zmienić otoczenie i powietrze. Katar, kaszel i dreszcze nie były mnie w stanie odwieść od realizacji mojego planu. Wyjechaliśmy z Warszawy w środę wieczorem, przenocowaliśmy w Katowicach, a w czwartek po południu wyruszyliśmy już razem z Kasią, Michałem i Tomkiem do Waidring.
Waidring to mała wioska jakieś 60 km od Salzburga, niedaleko Lofer. Ośrodek narciarski jest mały (ok. 30 km tras), ale im dłużej tam byliśmy, tym bardziej przekonywaliśmy się, że niczego mu nie brakuje. Nawet jeśli rano podejmowane były próby pojeżdżenia na innych stokach, to i tak grupa szybko i karnie wracała do macierzy. Góry nie są tam za wysokie i to przy wiosennej temperaturze było pewnym mankamentem - śnieg szybko zamieniał się w kaszę, topniał i był ciężki. Ale najbardziej oczuwalne było to w niższych partiach.
Pierwszego dnia nie byłam w stanie ruszyć ze wszystkimi na stok. Postanowiłam "wychorować się" i trochę odpocząć. Około południa wyszłam na półtoragodzinny spacer, który tak mnie wykończył, że po powrocie natychmiast zasnęłam - normalnie nie zdarza mi się to wcale. Forma = - 10. Drugiego dnia jednak stwierdziłam, że dosyć siedzenia w domu. Nie byłam pewna jak to się skończy (umrę albo wyzdrowieję, myślałam), na wszelki wypadek wzięłam ze sobą książkę, żeby spokojnie przetrwać do ostatniego wyciągu w kącie jakiegoś schroniska, a jednak, jak przypięłam narty, to poczułam, że wstępuje we mnie nowa energia. W czasie krótkich przerw łykałam tabletki przeciwbólowe i przeciwkaszlowe, ale nie zmniejszyło to mojego entuzjazmu. Sama byłam sobą zaskoczona. Mąż tym bardziej. Podejrzewał, że w ogóle nie będę jeździć na nartach, bo nie o to w tym całym wyjeźdize mi chodzi. I miał trochę racji. Nie przewidziałam jednak, że moje umiejętności, nie wiedzieć czemu, poprawią się w trakcie rocznego okresu niejeżdżenia. Przedziwna sprawa. Rok temu na widok górek, które teraz pokonywałam bez zastanowienia, robiłabym sceny - że nie pojadę, że za stromo, itd. Może to przez te tabletki...? A może przez rok wszystko mi się jakoś w głowie ułożyło i ciało zaczęło po prosu wykonywać polecenia z mózgu? Na pewno jestem Przemkowi OGROMNIE wdzięczna za to, że poprzednim razem nauczył mnie używać kijków :) Tak. Wcześniej służyły mi wyłącznie do odpychania się pod wyciągiem....
Trzeciego dnia moje przeziębienie zaczęło przechodzić. Niestety, na Męża. Ja już walczyłam głównie tylko z kaszlem, on zaczął się zmagać z katarem. Pogoda też się trochę popsuła, zaczęło wiać. Czwartego dnia bez żalu zapakowaliśmy się do auta i wyruszyliśmy w drogę powrotną.
W trakcie tego wyjazdu przeczytałam dwie książki. Głównie w drodzie. "Niemieckiego bękarta" Camilli Lackberg (taki sobie) i "Moje nienapisane wspomnienia" Katji Mann. Do tej drugiej książki mam mieszane uczucia. Warto, na pewno, ją przeczytać, chociażby po to, żeby dowiedzieć się czegoś o życiu Tomasza Manna "od środka". Ale z drugiej strony trochę irytowało mnie dające się wyczuć przeświadczenie, że autorka "wie lepiej", że jej pogląd jest jedynym słusznym. Myślę, że żona Tomasza Manna była tym typem osoby, który rzeczy niewygodnych albo nie mieszczących się w jej światopoglądzie po prostu nie przyjmuje do wiadomości. A skoro ona nie jest w stanie sobie tego wyobrazić, więc one po prostu nie istnieją. Może tak jest łatwiej? Naszła mnie refleksja, że ludzie o mocnym systemie wartości czują się pewniej. Zaczęłam się zastanawiać, czy ja mam taki mocny system wartości, swój punkt odniesienia. Jeśli już, to dopiero go tworzę. I czasem towarzyszą temu bolesne rozrachunki.
A poza tym mam dziwne sny. Śnią mi się niemowlęta, które wyciągają do mnie ręce. Albo ludzie, trochę groteskowi, farsowi, którzy w trakcie snu stają się coraz bardziej ludzcy, ciepli.
poniedziałek, 7 marca 2011
piątek, 4 marca 2011
rozmowa
Rozmowa z Mężem. Ja wkładam coś do szafy, on leży na łóżku i szuka dla mnie samochodu w internecie.
- Mężu, wiesz co...?
- Jeśli to wymaga ode mnie wstania z łóżka, to nie.
- Ale jesteś wstrętny. Chciałam ci tylko powiedzieć, że cię kocham. I zapytać, czy ty mnie też.
- Kocham cię.
- Akurat.
- Naprawdę.
- Jak mnie kochasz to wstań z łóżka...
- Ma-u-pa jesteś...
Stawia nogi na podłodze i unosi swój środek ciężkości jakieś 15 cm nad łóżko, po czym z powrotem się kładzie. Jednak kocha... :)
- Mężu, wiesz co...?
- Jeśli to wymaga ode mnie wstania z łóżka, to nie.
- Ale jesteś wstrętny. Chciałam ci tylko powiedzieć, że cię kocham. I zapytać, czy ty mnie też.
- Kocham cię.
- Akurat.
- Naprawdę.
- Jak mnie kochasz to wstań z łóżka...
- Ma-u-pa jesteś...
Stawia nogi na podłodze i unosi swój środek ciężkości jakieś 15 cm nad łóżko, po czym z powrotem się kładzie. Jednak kocha... :)
poniedziałek, 28 lutego 2011
gram w zielone...
na moim drugim blogu przepis na brukselkę.
A teraz bardzo Państwa przepraszam - idę spać. Mimo że faszeruję się witaminami-warzywami, energii jakby mi ubywało. Przechodzę wiosenne przesilenie albo stało mi się coś innego.
Dobranoc.
sobota, 26 lutego 2011
zaległości
Parokrotnie w ciągu ubiegłego tygodnia zabierałam się za pisanie, ale ciągle coś mnie odciągało. A chciałam napisać o kilku sprawach.
1. widziałam "Czarnego Łabędzia". W poniedziałek, gdy nie było Przemka w Warszawie, a mnie nie chciało się samej siedzieć w domu, wybrałam się do mojej ulubionej Kinoteki. Przed seansem kupiłam sobie kebaba w budce od strony Emilii Plater - nawet niezły, ale czy można sobie wyobrazić gorsze połączenie filmu i jedzenia...? - i zmarznięta (samochód nawet nie zdąży się dobrze rozgrzać przy takim mrozie), ze szczypiącymi ustami i z gorącą bułą w ręku weszłam na seans. Kupiłam bilet na miejsce w trzecim rzędzie, ale nie chciałam ryzykować ochlapania kogoś sosem albo obrzucenia sałatką, więc usiadłam w pierwszym rzędzie. Piszę o tym, bo zastanawiam się, czy mogło to mieć wpływ na odbiór filmu, czy mogłam w ten sposób na chwilę zapomnieć, że jestem w kinie, bo pozbawiłam się bariery bezpieczeństwa w postaci głów innych widzów w rzędach przede mną, i dzięki temu mocniej przeżyć to, co widziałam. Bo przeżyłam to mocno. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo zaangażowałam się w film - parokrotnie złapałam się na tym, że jestem cała spięta, mam zaciśnięte pięści, a ze stresu bolą mnie łydki. Musiało to być bardzo dawno temu, w czasach, w których nie rozbierałam filmów na czynniki pierwsze, nie patrzyłam na filmy poprzez klisze i schematy, a dawałam się ponieść historii. Jeszcze kilka dni po seansie prześladował mnie obraz wysypki - gęsiej skórki, która pojawiała się na ciele Niny. I dźwięk, który temu towarzyszył.
Poza tym, film miał świetne plakaty. Poniżej jeden z nich, który chyba podobał mi się najbardziej.
Ogólnie rzecz biorąc, jestem pod dużym wrażeniem.
2. podjeliśmy tę decyzję - przerabiamy duży pokój. I nawet widzieliśmy się już z panią architekt. Za tydzień ma nam przedstwić swoje koncepcje. Nie mamy czasu, aby zaprojektować coś samemu. Gdy urządzaliśmy ten pokój, zależało nam na czasie. Chcieliśmy mieć kanapę, stolik, dywan na już, załatwić sprawę szybko, zanim nam się odechce. Kredens i pianino, które mieliśmy wcześniej (obydwa meble wiekowe), trochę narzuciły styl i zdominowały przestrzeń. Aby pozbyć się tego efektu, dorzuciliśmy nowoczesne dodatki. Każde z osoban fajne, ale razem to wszystko jakoś nie zagrało... Miało być eklektycznie, a wyszło byle jak... Więc już postanowione i szykuje się na duże zmiany.
3. a o tym miałam pisać już dawno temu - prowadziliśmy w firmie rekrutację. I przeżyłam w związku z tym kilka zaskoczeń. Po pierwsze, dostawaliśmy CV od osób z rocznika 85, 86... Na początku, gdy to zobaczyłam, pomyślałam - jak to? oni powinni być przecież jeszcze w liceum! Potem to przeliczyłam, i wyszło mi, że niestety jednak nie... Ale gdy dostałam aplikację od osoby z rocznika 91, przeżyłam mini-załamanie i pomyślałam, że czas umierać. Na tym jednak nie kończą się zaskoczenia. Nie wspominam o tym, że dość częste jest przesyłanie CV bez zdjęcia, chociaż ogłoszenie wymaga zamieszczenia fotografii. Ciekawsze jest to, jakie zdjęcia można tam włożyć... Aha! :) Otóż, można na przykład w wieczorowej sukni, na skórzanej kanapie przy kominku. Albo - i to mój faworyt - w kostiumie kąpielowym i ręczniku na głowie (sic! sic! sic!). Można też na przykład napisać, że w poprzedniej pracy zarządzało się ludzkimi oczekiwaniami - naprawdę bardzo jestem ciekawa jak to wyglądało, ale niestety z tym panem się nie spotkałam. Same rozmowy to osobna historia. Nieformalny strój, patrzenie w podłogę a nie na rozmówcę, odpowiadanie monosylabami, chociaż stanowisko wymaga dużej kominikatywności - to wszystko nic. Najbardziej zaskoczył mnie pan, który szczerze powiedział, że nie wie, czym się nasza firma zajmuje, a aplikację złożył dlatego, że poprosiła go jego dziewczyna. Było mi go naprawdę żal. Jestem przkonana, że w głębi duszy to naprawdę dobry człowiek, a tylko na zewnątrz jest taki jakiś pogubiony.
4. może jednak idzie wiosna, mimo że mróz nie chce odpuścić. Wnioskuję po tym, że mam straszny apetyt na warzywa. Sałata, pomidory, cukinia, pieczarki, marchewki, brukselka, papryka - na zakupach wszystko ląduje w koszyku, a potem to dzielnie utylizuję w kuchni. Dziś kupiłam pyszny świeży szpinak. Zazwyszaj ten, który można dostać w supermarkecie jest już trochę podgnity albo zżółknięty, a tym razem miał idealne ciemnozielone listki. Przemek stwierdził, że aż wygląda jak sztuczny. Miałam dodawać do niego śmietanę, ale gdy spróbowałam, okazało się, że ząbek czosnku i kilka plasterków ostrej papryczki wrzuconych wcześniej do oliwy wystarczyło. Pycha!!
1. widziałam "Czarnego Łabędzia". W poniedziałek, gdy nie było Przemka w Warszawie, a mnie nie chciało się samej siedzieć w domu, wybrałam się do mojej ulubionej Kinoteki. Przed seansem kupiłam sobie kebaba w budce od strony Emilii Plater - nawet niezły, ale czy można sobie wyobrazić gorsze połączenie filmu i jedzenia...? - i zmarznięta (samochód nawet nie zdąży się dobrze rozgrzać przy takim mrozie), ze szczypiącymi ustami i z gorącą bułą w ręku weszłam na seans. Kupiłam bilet na miejsce w trzecim rzędzie, ale nie chciałam ryzykować ochlapania kogoś sosem albo obrzucenia sałatką, więc usiadłam w pierwszym rzędzie. Piszę o tym, bo zastanawiam się, czy mogło to mieć wpływ na odbiór filmu, czy mogłam w ten sposób na chwilę zapomnieć, że jestem w kinie, bo pozbawiłam się bariery bezpieczeństwa w postaci głów innych widzów w rzędach przede mną, i dzięki temu mocniej przeżyć to, co widziałam. Bo przeżyłam to mocno. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo zaangażowałam się w film - parokrotnie złapałam się na tym, że jestem cała spięta, mam zaciśnięte pięści, a ze stresu bolą mnie łydki. Musiało to być bardzo dawno temu, w czasach, w których nie rozbierałam filmów na czynniki pierwsze, nie patrzyłam na filmy poprzez klisze i schematy, a dawałam się ponieść historii. Jeszcze kilka dni po seansie prześladował mnie obraz wysypki - gęsiej skórki, która pojawiała się na ciele Niny. I dźwięk, który temu towarzyszył.
Poza tym, film miał świetne plakaty. Poniżej jeden z nich, który chyba podobał mi się najbardziej.
Ogólnie rzecz biorąc, jestem pod dużym wrażeniem.
2. podjeliśmy tę decyzję - przerabiamy duży pokój. I nawet widzieliśmy się już z panią architekt. Za tydzień ma nam przedstwić swoje koncepcje. Nie mamy czasu, aby zaprojektować coś samemu. Gdy urządzaliśmy ten pokój, zależało nam na czasie. Chcieliśmy mieć kanapę, stolik, dywan na już, załatwić sprawę szybko, zanim nam się odechce. Kredens i pianino, które mieliśmy wcześniej (obydwa meble wiekowe), trochę narzuciły styl i zdominowały przestrzeń. Aby pozbyć się tego efektu, dorzuciliśmy nowoczesne dodatki. Każde z osoban fajne, ale razem to wszystko jakoś nie zagrało... Miało być eklektycznie, a wyszło byle jak... Więc już postanowione i szykuje się na duże zmiany.
3. a o tym miałam pisać już dawno temu - prowadziliśmy w firmie rekrutację. I przeżyłam w związku z tym kilka zaskoczeń. Po pierwsze, dostawaliśmy CV od osób z rocznika 85, 86... Na początku, gdy to zobaczyłam, pomyślałam - jak to? oni powinni być przecież jeszcze w liceum! Potem to przeliczyłam, i wyszło mi, że niestety jednak nie... Ale gdy dostałam aplikację od osoby z rocznika 91, przeżyłam mini-załamanie i pomyślałam, że czas umierać. Na tym jednak nie kończą się zaskoczenia. Nie wspominam o tym, że dość częste jest przesyłanie CV bez zdjęcia, chociaż ogłoszenie wymaga zamieszczenia fotografii. Ciekawsze jest to, jakie zdjęcia można tam włożyć... Aha! :) Otóż, można na przykład w wieczorowej sukni, na skórzanej kanapie przy kominku. Albo - i to mój faworyt - w kostiumie kąpielowym i ręczniku na głowie (sic! sic! sic!). Można też na przykład napisać, że w poprzedniej pracy zarządzało się ludzkimi oczekiwaniami - naprawdę bardzo jestem ciekawa jak to wyglądało, ale niestety z tym panem się nie spotkałam. Same rozmowy to osobna historia. Nieformalny strój, patrzenie w podłogę a nie na rozmówcę, odpowiadanie monosylabami, chociaż stanowisko wymaga dużej kominikatywności - to wszystko nic. Najbardziej zaskoczył mnie pan, który szczerze powiedział, że nie wie, czym się nasza firma zajmuje, a aplikację złożył dlatego, że poprosiła go jego dziewczyna. Było mi go naprawdę żal. Jestem przkonana, że w głębi duszy to naprawdę dobry człowiek, a tylko na zewnątrz jest taki jakiś pogubiony.
4. może jednak idzie wiosna, mimo że mróz nie chce odpuścić. Wnioskuję po tym, że mam straszny apetyt na warzywa. Sałata, pomidory, cukinia, pieczarki, marchewki, brukselka, papryka - na zakupach wszystko ląduje w koszyku, a potem to dzielnie utylizuję w kuchni. Dziś kupiłam pyszny świeży szpinak. Zazwyszaj ten, który można dostać w supermarkecie jest już trochę podgnity albo zżółknięty, a tym razem miał idealne ciemnozielone listki. Przemek stwierdził, że aż wygląda jak sztuczny. Miałam dodawać do niego śmietanę, ale gdy spróbowałam, okazało się, że ząbek czosnku i kilka plasterków ostrej papryczki wrzuconych wcześniej do oliwy wystarczyło. Pycha!!
niedziela, 20 lutego 2011
wściek
Wczoraj wieczorem padło o kilka słów za dużo. Wyszłam z domu. Potrzebowałam przewietrzyć szare komórki, pooddychać mroźnym powietrzem, pobyć sama ze sobą, pomyśleć albo nie myśleć. Iść przed siebie.
Szłam bardzo powoli. Noga za nogą. Nigdy mi się tak nie zdarza. Moje ulubione uliczki o tej porze były już opustoszałe, spokojne, trochę bajkowe, dzięki warstwie śniegu, która opatulała chodniki. Przemarzłam na kość, ale szłam coraz wolniej, zatrzymywałam się przed wystawami i bardzo uważnie przyglądałam się wszystkim przedmiotom, a gdy zabrakło wystaw, przyglądałam się elewacjom budynków.
Może powinnam częściej wychodzić na samotne spacery.
Dziś rano Mąż przyniósł mi do łóżka kawę. Zawsze to robi. Niezależnie od tego czy jesteśmy w stanie wojny, czy pokoju. Poranna kawa to ręka na zgodę.
Pianka z kawy ułożyła się na ściankach filiżanki we wzór przypominający świątynię buddyjską. Uznałam, że to znak. Potrzeba mi spokoju.
Niemniej jednak, gdy rozbijałam kotlety na obiad, to tłukłam je z całej siły, aż podskakiwały naczynia stojące na blacie. Okazało się, że to doskonały sposób na rozładowanie złości.
A kto jeszcze nie widział wystawy "Chcemy być nowocześni" o polskim dizajnie lat 50. i 60., to niech biegnie do Muzeum Narodowego. My byliśmy zachwyceni.
Szłam bardzo powoli. Noga za nogą. Nigdy mi się tak nie zdarza. Moje ulubione uliczki o tej porze były już opustoszałe, spokojne, trochę bajkowe, dzięki warstwie śniegu, która opatulała chodniki. Przemarzłam na kość, ale szłam coraz wolniej, zatrzymywałam się przed wystawami i bardzo uważnie przyglądałam się wszystkim przedmiotom, a gdy zabrakło wystaw, przyglądałam się elewacjom budynków.
Może powinnam częściej wychodzić na samotne spacery.
Dziś rano Mąż przyniósł mi do łóżka kawę. Zawsze to robi. Niezależnie od tego czy jesteśmy w stanie wojny, czy pokoju. Poranna kawa to ręka na zgodę.
Pianka z kawy ułożyła się na ściankach filiżanki we wzór przypominający świątynię buddyjską. Uznałam, że to znak. Potrzeba mi spokoju.
Niemniej jednak, gdy rozbijałam kotlety na obiad, to tłukłam je z całej siły, aż podskakiwały naczynia stojące na blacie. Okazało się, że to doskonały sposób na rozładowanie złości.
A kto jeszcze nie widział wystawy "Chcemy być nowocześni" o polskim dizajnie lat 50. i 60., to niech biegnie do Muzeum Narodowego. My byliśmy zachwyceni.
niedziela, 13 lutego 2011
słabość ogólna
Po wczorajszym wieczorze u Magdy i Michała zakończonym o czwartej nad ranem ogarnęła nas dziś słabość ogólna... Był to dzień polegiwania w łóżku, przytulania się, popijania dużej ilości płynów, nieskoordynowanych ruchów i mocnego nieogarnięcia. Innymi słowy - kac.
Rano w domu nie mieliśmy ani kromki chleba, wyciągnęłam więc gotową mieszankę ciabatową i uruchomiłam więc swój ukochany mikser. Śniadanie zjedliśmy około pierwszej... Z domu wyszliśmy dopiero późnym popołudniem, po zachodzie słońca, posiliwszy się najpierw błyskawicznie przygotowanym rosołem (niezawodny szybkowar!). Poszliśmy kuić sobie prezenty walentynkowe. Ja Mężowi pidżamę, a Mąż mi - portfel. Przy okazji kupiliśmy oldskulowy zegar do kuchni i włoskie orzechy laskowe ucierane z cukrem i kawą - pycha :)
Teraz Mąż pojechał do sauny oczyścić organizm, a ja nadrabiam zaległości pracowe. Zdecydowanie potrzebuję położyć się wcześniej niż wczoraj...
Rano w domu nie mieliśmy ani kromki chleba, wyciągnęłam więc gotową mieszankę ciabatową i uruchomiłam więc swój ukochany mikser. Śniadanie zjedliśmy około pierwszej... Z domu wyszliśmy dopiero późnym popołudniem, po zachodzie słońca, posiliwszy się najpierw błyskawicznie przygotowanym rosołem (niezawodny szybkowar!). Poszliśmy kuić sobie prezenty walentynkowe. Ja Mężowi pidżamę, a Mąż mi - portfel. Przy okazji kupiliśmy oldskulowy zegar do kuchni i włoskie orzechy laskowe ucierane z cukrem i kawą - pycha :)
Teraz Mąż pojechał do sauny oczyścić organizm, a ja nadrabiam zaległości pracowe. Zdecydowanie potrzebuję położyć się wcześniej niż wczoraj...
piątek, 11 lutego 2011
nareszcie piątek wieczór w domu. weekend w warszawie.
Mąż straszy, że jutro pojedziemy oglądać samochody. Do kupienia, dla mnie. Oczekuje choćby minimalnego zaangażowania w temat. Odkąd rozbiłam swoje ostatnie auto (nie z mojej winy, pan policjant potwierdził), do pracy jeździłam tramwajem albo ukochanym caceńkiem Przemka - Land Roverem Discovery, zwanym Landryną. Caceńko to pali jedyne 25 litrów na 100 kilometrów, nie ma wspomagania, o promieniu skrętu nie wspominając. Nie to jednak jest najgorsze. Poprzedni właściciel założył mu gaz. Dobrze, bo trochę ekonomiczniej, a ja jestem na te tematy czuła, kiedy jednak okazuje się, że podczas jazdy ten gaz podejrzanie czuć w całym samochodzie, to okazuje się, że trochę mniej dobrze... Na szczęście epizody gaśnięcia na skrzyżowaniu podczas skrętu w lewo (tak, tak), mamy już za sobą - pan doktor od instalacji coś tam wyregulował, ale tego zapachu gazu nie udało się do końca pozbyć. Landryna ma jeszcze kilka swoich dziwactw, np. gdy wjedzie się w jakąś dziurę, to miga kontrolka migaczy. Albo gdy rozwija się prędkość powyżej 100 km/h zapala się światełko w kabinie. Musi się robić jakieś zwarcie - wyjaśniono mi. Spoko. Zwarcie, instalacja gazowa o wątpliwej szczelności. Luz... Dlatego kupujemy mi samochód. Po tym jak zmieniliśmy lokalizację biura, samochodu potrzebuję codziennie (odległość w kilometrach jest taka sama jak do poprzedniego, ale o ile wcześniej jazda tramwajem zajmowała mi 20 minut + 10 minut na dojście do i z przystanku, a samochodem 45+, to teraz jazda samochodem zajmuje mi około 15, a tramwajem z przesiadkami do 40).
Nasze nowe biuro znajduje się na Pradze. Dziś wracałam trochę inną trasą, przejechałam obok wieżowca, w którymś kiedyś mieszkałam na 14 piętrze, mając widok na centrum Warszawy i Park Skaryszewski. Poza tym fajnie jest jechać rano prawie pustym Poniatowskim i mijać samochody stojące w koru po lewej w drodze do centrum. (Ale za każdym razem jak je mijam, na chwilę dopada mnie panika - co będzie jak kiedyś czegoś zapomnę i będę musiała wrócić do domu...???)
Mąż straszy, że jutro pojedziemy oglądać samochody. Do kupienia, dla mnie. Oczekuje choćby minimalnego zaangażowania w temat. Odkąd rozbiłam swoje ostatnie auto (nie z mojej winy, pan policjant potwierdził), do pracy jeździłam tramwajem albo ukochanym caceńkiem Przemka - Land Roverem Discovery, zwanym Landryną. Caceńko to pali jedyne 25 litrów na 100 kilometrów, nie ma wspomagania, o promieniu skrętu nie wspominając. Nie to jednak jest najgorsze. Poprzedni właściciel założył mu gaz. Dobrze, bo trochę ekonomiczniej, a ja jestem na te tematy czuła, kiedy jednak okazuje się, że podczas jazdy ten gaz podejrzanie czuć w całym samochodzie, to okazuje się, że trochę mniej dobrze... Na szczęście epizody gaśnięcia na skrzyżowaniu podczas skrętu w lewo (tak, tak), mamy już za sobą - pan doktor od instalacji coś tam wyregulował, ale tego zapachu gazu nie udało się do końca pozbyć. Landryna ma jeszcze kilka swoich dziwactw, np. gdy wjedzie się w jakąś dziurę, to miga kontrolka migaczy. Albo gdy rozwija się prędkość powyżej 100 km/h zapala się światełko w kabinie. Musi się robić jakieś zwarcie - wyjaśniono mi. Spoko. Zwarcie, instalacja gazowa o wątpliwej szczelności. Luz... Dlatego kupujemy mi samochód. Po tym jak zmieniliśmy lokalizację biura, samochodu potrzebuję codziennie (odległość w kilometrach jest taka sama jak do poprzedniego, ale o ile wcześniej jazda tramwajem zajmowała mi 20 minut + 10 minut na dojście do i z przystanku, a samochodem 45+, to teraz jazda samochodem zajmuje mi około 15, a tramwajem z przesiadkami do 40).
Nasze nowe biuro znajduje się na Pradze. Dziś wracałam trochę inną trasą, przejechałam obok wieżowca, w którymś kiedyś mieszkałam na 14 piętrze, mając widok na centrum Warszawy i Park Skaryszewski. Poza tym fajnie jest jechać rano prawie pustym Poniatowskim i mijać samochody stojące w koru po lewej w drodze do centrum. (Ale za każdym razem jak je mijam, na chwilę dopada mnie panika - co będzie jak kiedyś czegoś zapomnę i będę musiała wrócić do domu...???)
poniedziałek, 24 stycznia 2011
Końcówka
Ostatnie dwie doby wypełnione były dzianiem się i aktywnością. Jest niedzielne popołudnie, które powoli, bardzo powoli przemienia się w niedzielny wieczór. Jeszcze wczoraj rozmawialiśmy, kto nie lubi niedziel (wyszło, że nikt, poza mną; dla mnie, odkąd skończyłam liceum, poniedziałek jest jednym z normalnych dni, w którym robię to, co chcę, wyjąwszy ból porannego wstawania). Przez ostatnie dwa dni mieliśmy gości – Kasię i Miśka z Katowic – i dużo chodziliśmy, po mieście i po knajpach, późno kładliśmy się spać, i w ogóle cali byliśmy na zewnątrz i dla nich. Aż nadeszło niedzielne popołudnie i „pożegnania czas”.
Cisza. Nagle w domu zapanowała cisza niedzielnego popołudnia. Przemek położył się w livingu i zaczął oglądać telewizję w komputerze (nasz erzac telewizora), ja czytałam „Jak zmieniałam zdanie”. Ostatni rozdział – trochę ciężki, bo pisze o pisarzu, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam. Na chwilę powróciło do mnie uczucie sprzed wielu, wielu lat, kiedy jeszcze musiałam chodzić do szkoły i uczyć się rzeczy, których wcale nie miałam ochoty się uczyć, ale duch prymuski nie pozwalał mi ich olać. Nie porównuję tego, co pisze Zadie Smith do nielubianych przedmiotów, ale ta lektura wywołała we mnie poczucie, że aby w pełni zrozumieć ten tekst, musiałabym jeszcze bardzo wiele przeczytać, a i tak nie jest pewne, że po tym wszystkim udałoby mi się dotrzeć do wszystkich sensów – prawdopodobnie nie.
Trzeba coś zrobić z tym popołudniem, jakoś je odzyskać, pomyślałam.
- Mężu, może byśmy poszli do kina?
- Dobra. Sprawdź repertuar.
- W Kinotece na 19.00 grają „Czarnego Łabędzia”.
- Nie zdążymy do kościoła.
- To do kościoła na 18.00 a do kina na 21.00…?
- OK.
Tuż przed wyjściem P. podstępnie całując mnie stopę („Ja bym dla ciebie wszystko zrobił, widzisz, całuję cię w podeszwę…”) zasugerował, żebyśmy może jednak nie szli do kina, bo co będziemy rozbić ze sobą między mszą a seansem – znowu pójdziemy do knajpy? Na dodatek seans jest nie o 21.00, a o 21.10… Lepiej w ogóle do kina iść jutro. (Jego niechęć do niedzielnego seansu szybko wyjaśniła się po powrocie do domu – transmisja meczu piłki ręcznej Polska – Serbia)
Jak dotarliśmy do kościoła na 18.00, to okazało się, że msza jest jednak o 18.30. Wyszliśmy więc na wilgotne dojmujące zimno tego wieczoru i obejrzeliśmy wszystkie wystawy sklepowe po jednej i drugiej stronie ulicy Marszałkowskiej od pl. Zbawiciela do pl. Unii Lubelskiej. Znowu ta miałkość niedzielnego popołudnia. Znajdowanie zajęć zastępczych. Kiedyś bardziej miało to wymiar odraczania tego, co powinno się zrobić, teraz, po obfitym weekendzie nastąpił moment chwilowej pustki, na który nie byłam przygotowana. Chciałabym, żeby „działo się” cały czas.
Końcówka dnia, końcówka tygodnia. Odpadki. Cykl początku – końca – przejścia – początku, itd. Więc jestem na etapie przejścia. Przyjmuję to ze znacznie większym spokojem niż kiedyś. Nie miotam się. Za moment będzie nowy początek, a teraz jest jeszcze czas odpoczynku i oczyszczania pola, aby mogło nadejść nowe.
Przypomniały mi się słowa Zadie Smith o podobnym uczuciu: „Wiem, że nowa powieść, którą ledwie zaczęłam, stanie się dla mnie obca i żenująca. Po ukończeniu każdej czekam, aż zacznę jej nienawidzić (nigdy nie musiałam czekać długo); ze świadomości samounicestwienia czerpię dziwną paradoksalną pewność, bo unicestwiona, zmuszona zaczynać od nowa mam jakąś przestrzeń przed sobą, mam dokąd pójść”.
Cisza. Nagle w domu zapanowała cisza niedzielnego popołudnia. Przemek położył się w livingu i zaczął oglądać telewizję w komputerze (nasz erzac telewizora), ja czytałam „Jak zmieniałam zdanie”. Ostatni rozdział – trochę ciężki, bo pisze o pisarzu, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam. Na chwilę powróciło do mnie uczucie sprzed wielu, wielu lat, kiedy jeszcze musiałam chodzić do szkoły i uczyć się rzeczy, których wcale nie miałam ochoty się uczyć, ale duch prymuski nie pozwalał mi ich olać. Nie porównuję tego, co pisze Zadie Smith do nielubianych przedmiotów, ale ta lektura wywołała we mnie poczucie, że aby w pełni zrozumieć ten tekst, musiałabym jeszcze bardzo wiele przeczytać, a i tak nie jest pewne, że po tym wszystkim udałoby mi się dotrzeć do wszystkich sensów – prawdopodobnie nie.
Trzeba coś zrobić z tym popołudniem, jakoś je odzyskać, pomyślałam.
- Mężu, może byśmy poszli do kina?
- Dobra. Sprawdź repertuar.
- W Kinotece na 19.00 grają „Czarnego Łabędzia”.
- Nie zdążymy do kościoła.
- To do kościoła na 18.00 a do kina na 21.00…?
- OK.
Tuż przed wyjściem P. podstępnie całując mnie stopę („Ja bym dla ciebie wszystko zrobił, widzisz, całuję cię w podeszwę…”) zasugerował, żebyśmy może jednak nie szli do kina, bo co będziemy rozbić ze sobą między mszą a seansem – znowu pójdziemy do knajpy? Na dodatek seans jest nie o 21.00, a o 21.10… Lepiej w ogóle do kina iść jutro. (Jego niechęć do niedzielnego seansu szybko wyjaśniła się po powrocie do domu – transmisja meczu piłki ręcznej Polska – Serbia)
Jak dotarliśmy do kościoła na 18.00, to okazało się, że msza jest jednak o 18.30. Wyszliśmy więc na wilgotne dojmujące zimno tego wieczoru i obejrzeliśmy wszystkie wystawy sklepowe po jednej i drugiej stronie ulicy Marszałkowskiej od pl. Zbawiciela do pl. Unii Lubelskiej. Znowu ta miałkość niedzielnego popołudnia. Znajdowanie zajęć zastępczych. Kiedyś bardziej miało to wymiar odraczania tego, co powinno się zrobić, teraz, po obfitym weekendzie nastąpił moment chwilowej pustki, na który nie byłam przygotowana. Chciałabym, żeby „działo się” cały czas.
Końcówka dnia, końcówka tygodnia. Odpadki. Cykl początku – końca – przejścia – początku, itd. Więc jestem na etapie przejścia. Przyjmuję to ze znacznie większym spokojem niż kiedyś. Nie miotam się. Za moment będzie nowy początek, a teraz jest jeszcze czas odpoczynku i oczyszczania pola, aby mogło nadejść nowe.
Przypomniały mi się słowa Zadie Smith o podobnym uczuciu: „Wiem, że nowa powieść, którą ledwie zaczęłam, stanie się dla mnie obca i żenująca. Po ukończeniu każdej czekam, aż zacznę jej nienawidzić (nigdy nie musiałam czekać długo); ze świadomości samounicestwienia czerpię dziwną paradoksalną pewność, bo unicestwiona, zmuszona zaczynać od nowa mam jakąś przestrzeń przed sobą, mam dokąd pójść”.
a to plamka koloru ze spraceru...
środa, 19 stycznia 2011
książki...
Wróciłam dziś do domu z paczką książek. Raz na jakiś czas, gdy Merlin robi promocję i można dostać naprawdę fajne pozycje nawet za 30% oryginalnej ceny, robię masowe zakupy. Kupuję również wtedy, kiedy nie ma promocji, ale to inna sprawa. W każdym razie, kiedy wracam z paką książek, to lepiej, żeby Męża nie było w domu :) „Co, znowu wydajesz pieniądze (od kiedy jesteśmy małżeństwem z upodobaniem podkreśla – NASZE pieniądze) na MAKULATURĘ…”. No, ale żeby nie było – potem wszystkie te książki czyta. Mój Mąż bowiem lubi pomarudzić pro-forma. Czasem więc „przemycam” książki wtedy kiedy nie ma go w domu i rozkładam na półkach, jak gdyby leżały tam od zawsze. Kiedyś mu się do tego przyznałam. „No właśnie, zastanawiałem się, czemu jest ich ciągle coraz WIĘCEJ I WIĘCEJ…” odpowiedział.
Tak poza tym, powoli realizuję plan – książki w każdym pokoju. Nie potrafię sobie wyobrazić mieszkania bez książek; dla mnie książki stwarzają klimat i dają pomieszczeniom ciepło. Tam, gdzie są książki, czuję się bezpiecznie. Ostatnio kupiliśmy dwie półki do sypialni. Zawisnęły nad łóżkiem. Na razie, dopóki nie kupimy podpórek, książki poukładane są tak, żeby zasłaniać kołki… :)
sobota, 15 stycznia 2011
czwartek, 13 stycznia 2011
obrazki z przeszłości
Czasem zapach wywołuje we mnie wspomnienie jakiegoś stanu z przeszłości. Jeśli są to dobre perfumy, to najpewniej pojawi mi się przed oczyma obraz mnie samej sprzed 7 lat i moich początków w Warszawie. Nie, to nie ja ich używałam. Nie tędy idzie to skojarzenie… Żeby się utrzymać i móc studiować podyplomowo, pracowałam w kasynie – przez całą noc na szpilkach, w mocnym makijażu, za stołem do Black Jacka lub ruletki. Rano szłam na zajęcia. I najczęściej przysypiałam na wykładach. Marzyłam o tym, żeby spokojnie się uczyć i nie musieć tam pracować. Ale potrzebowałam pieniędzy. Patrzyłam na zadbane, pachnące drogimi perfumami kobiety i myślałam, że kiedyś będę taka jak one. Tymczasem wracałam do skromnego wynajętego pokoju przesiąknięta zapachem zmęczenia, papierosów i wielkich przegranych. Bo w kasynie wielkie wygrane zdarzały się niezwykle rzadko. Zapach dobrych perfum był jak obietnica lepszego życia, które też mnie czeka. Jeśli jeszcze trochę wytrzymam.
Nie było mnie wtedy stać na dobre ciuchy, buty; jeśli kupowałam sobie książkę, to musiał to być bardzo przemyślany zakup. Kiedyś poszłam z koleżankami do Galerii Mokotów. Ludzie tam wydawali mi się lepszymi, katalogowymi wersjami samych siebie. Chciałam móc wyjść stamtąd z pełnymi fajnych rzeczy. Małe marzenia dziecka kryzysu.
Czasem mi się to przypomina. Jest to mieszanina wrażeń i obrazów – ja w brzydkim brązowym puchowym płaszczu na przystanku tramwajowym wieczorem, czerwony błyszczyk do ust, bolące nogi, piasek pod powiekami, pokoik w zakaraluszonym bloku z widokiem na Powązki, potem kawalerka na Ursynowie, jazda metrem i zasypianie z głową opartą o szybę – wszystko ożywa za sprawą zapachu. Wtedy to „lepsze życie” było jakąś zmitologizowaną krainą, do której desperacko chciałam uciec. A chodziło w gruncie rzeczy o to, żeby mieć dobrą pracę, móc się spotkać o normalnej porze z przyjaciółmi, mieć na książki, kino, fajny ciuch, byś wyspanym. Może to dziwne, ale czasem tęsknię za tym pragnieniem, właśnie dlatego, że było takie nieskomplikowane. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że nie było trudno to wszystko osiągnąć, chociaż wtedy to były Himalaje.
Wczoraj dostałam informację, że to, co robię w pracy jest doceniane – zmienia się klasyfikacja mojego stanowiska. Poszłam to „uczcić” do Galerii Mokotów – kupiłam sobie dwie pary butów, dwa kremy, dwa paski. I jeszcze łyżwy. Wyszłam obładowana torbami.
Ale Himalaje są już gdzie indziej…
Nie było mnie wtedy stać na dobre ciuchy, buty; jeśli kupowałam sobie książkę, to musiał to być bardzo przemyślany zakup. Kiedyś poszłam z koleżankami do Galerii Mokotów. Ludzie tam wydawali mi się lepszymi, katalogowymi wersjami samych siebie. Chciałam móc wyjść stamtąd z pełnymi fajnych rzeczy. Małe marzenia dziecka kryzysu.
Czasem mi się to przypomina. Jest to mieszanina wrażeń i obrazów – ja w brzydkim brązowym puchowym płaszczu na przystanku tramwajowym wieczorem, czerwony błyszczyk do ust, bolące nogi, piasek pod powiekami, pokoik w zakaraluszonym bloku z widokiem na Powązki, potem kawalerka na Ursynowie, jazda metrem i zasypianie z głową opartą o szybę – wszystko ożywa za sprawą zapachu. Wtedy to „lepsze życie” było jakąś zmitologizowaną krainą, do której desperacko chciałam uciec. A chodziło w gruncie rzeczy o to, żeby mieć dobrą pracę, móc się spotkać o normalnej porze z przyjaciółmi, mieć na książki, kino, fajny ciuch, byś wyspanym. Może to dziwne, ale czasem tęsknię za tym pragnieniem, właśnie dlatego, że było takie nieskomplikowane. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że nie było trudno to wszystko osiągnąć, chociaż wtedy to były Himalaje.
Wczoraj dostałam informację, że to, co robię w pracy jest doceniane – zmienia się klasyfikacja mojego stanowiska. Poszłam to „uczcić” do Galerii Mokotów – kupiłam sobie dwie pary butów, dwa kremy, dwa paski. I jeszcze łyżwy. Wyszłam obładowana torbami.
Ale Himalaje są już gdzie indziej…
sobota, 8 stycznia 2011
Jakie są oczekiwania katolików wobec Kościoła?
Dziś mieliśmy Kolędę. W zeszłym roku nie było, bo w naszej parafii jest za mało księży i nie zdążyli dotrzeć do naszej ulicy. W tym roku od nas zaczęli. Chodził ksiądz, który nam udzielał ślubu. Przyszedł, pomodliliśmy się, pobłogosławił dom. Potem na chwilę usiadł. Pogadaliśmy chwilę. Poszedł.
Po tej wizycie Przemek oświadczył, że jest rozczarowany.
- Może masz za duże oczekiwania - odpowiedziałam. Jak sobie wyobrażasz taką wizytę?
- Chciałbym, żeby zapytał, czy mamy jakieś pytania, wątpliwości, wie, że niedawno braliśmy ślub, mógłby coś powiedzieć, dowiedzieć się czegoś o nas... Nie wiem. To są za duże oczekiwania?
No może faktycznie nie są. Ale może są.
Kościół jest wspólnotą katolików. Kościół to nie tylko księża, ale też my. Może więc jednak nie należy zbyt wiele wymagać od księdza, a samemu zadawać pytania i szukać odpowiedzi...? Mam więc dylemat i dobrze.
Po południu zrobiliśmy drugie podejście do kupna okularów dla Przemka. Bezskuteczne. Na mapie Złotych Tarasów odnaleźliśmy dwa punkty Vision Express. Jakoś udało nam się trafić do pierwszego. Przez jakieś dwadzieścia minut Mąż wybierał i przymierzał oprawki popadając w coraz większe zniechęcenie. Ja odpadłam po jakichś dziesięciu i tylko siedząco kiwałam głową na tak albo na nie (przeważnie). W końcu padło "No, dobra, chodźmy do drugiego". Poszliśmy.
Wchodzimy, ja od razu siadam, Przemek podchodzi do półeczek, wybiera jakieś okulary - "O, zobacz, te! Mogą być, nie?" Kręcę głową, ale kontem oka zauważam, że coś jest nie tak - ta sama sprzedawczyni, co w poprzednim sklepie. Może przyszła coś załatwić. I ci sami klienci. Zaraz, zaraz, i ten sam stolik, na którym wyłożone są te same oprawki...
- Przemciu, przyszliśmy do tego samego sklepu, wiesz...?
Okazało się, że zatoczyliśmy kółko, wchodząc do sklepu z drugiej strony.
Ale w tym drugim sklepie też nic nie było :(
Wieczorem - kino. "Tamara i mężczyźni" Stephena Frearsa. OK. Dobra rozrywka na sobotni wieczór. Kilka szczerze śmiesznych momentów. Komedia, ale nie do końca. Jest tam parę wątków gorzkich i smutnych. Polecam. Mąż powiedział, że to film dla bab.
Dziś mieliśmy Kolędę. W zeszłym roku nie było, bo w naszej parafii jest za mało księży i nie zdążyli dotrzeć do naszej ulicy. W tym roku od nas zaczęli. Chodził ksiądz, który nam udzielał ślubu. Przyszedł, pomodliliśmy się, pobłogosławił dom. Potem na chwilę usiadł. Pogadaliśmy chwilę. Poszedł.
Po tej wizycie Przemek oświadczył, że jest rozczarowany.
- Może masz za duże oczekiwania - odpowiedziałam. Jak sobie wyobrażasz taką wizytę?
- Chciałbym, żeby zapytał, czy mamy jakieś pytania, wątpliwości, wie, że niedawno braliśmy ślub, mógłby coś powiedzieć, dowiedzieć się czegoś o nas... Nie wiem. To są za duże oczekiwania?
No może faktycznie nie są. Ale może są.
Kościół jest wspólnotą katolików. Kościół to nie tylko księża, ale też my. Może więc jednak nie należy zbyt wiele wymagać od księdza, a samemu zadawać pytania i szukać odpowiedzi...? Mam więc dylemat i dobrze.
Po południu zrobiliśmy drugie podejście do kupna okularów dla Przemka. Bezskuteczne. Na mapie Złotych Tarasów odnaleźliśmy dwa punkty Vision Express. Jakoś udało nam się trafić do pierwszego. Przez jakieś dwadzieścia minut Mąż wybierał i przymierzał oprawki popadając w coraz większe zniechęcenie. Ja odpadłam po jakichś dziesięciu i tylko siedząco kiwałam głową na tak albo na nie (przeważnie). W końcu padło "No, dobra, chodźmy do drugiego". Poszliśmy.
Wchodzimy, ja od razu siadam, Przemek podchodzi do półeczek, wybiera jakieś okulary - "O, zobacz, te! Mogą być, nie?" Kręcę głową, ale kontem oka zauważam, że coś jest nie tak - ta sama sprzedawczyni, co w poprzednim sklepie. Może przyszła coś załatwić. I ci sami klienci. Zaraz, zaraz, i ten sam stolik, na którym wyłożone są te same oprawki...
- Przemciu, przyszliśmy do tego samego sklepu, wiesz...?
Okazało się, że zatoczyliśmy kółko, wchodząc do sklepu z drugiej strony.
Ale w tym drugim sklepie też nic nie było :(
Wieczorem - kino. "Tamara i mężczyźni" Stephena Frearsa. OK. Dobra rozrywka na sobotni wieczór. Kilka szczerze śmiesznych momentów. Komedia, ale nie do końca. Jest tam parę wątków gorzkich i smutnych. Polecam. Mąż powiedział, że to film dla bab.
piątek, 7 stycznia 2011
Dzień kobiety domowej.
Piątek. Urlop!
Ciężki poranek z ciężką głową i bólem brzucha. Kawa… Tosty z dżemem malinowym i tabletki przeciwbólowe. Dzień kobiety domowej wygląda następująco: chodzi się w pidżamie do południa. Robi się ciasto. Robi się pranie. Przesyła się Mężowi listę zakupów. Potem się migiem ubiera i maluje, bo na 14.00 umówiony jest fryzjer. Wychodzi się w pędzie, zostawiając w kuchni krajobraz jak po przejściu tornado. No, ale sernik z lemon curd również się poddał bardzo niekorzystnemu biometowi. Zwłaszcza lemon curd, który nie chciał się zsiąść.
Po przyjściu do domu podaje się Mężowi zupę, a od Męża odbiera się drinka.
A potem czeka się na znajomych. Gdy się czeka, to słucha się na przykład tego:
Jak już znajomi przyjdą, to gra się z nimi w gry. Ostatnio najchętniej w Dixit.
Ciężki poranek z ciężką głową i bólem brzucha. Kawa… Tosty z dżemem malinowym i tabletki przeciwbólowe. Dzień kobiety domowej wygląda następująco: chodzi się w pidżamie do południa. Robi się ciasto. Robi się pranie. Przesyła się Mężowi listę zakupów. Potem się migiem ubiera i maluje, bo na 14.00 umówiony jest fryzjer. Wychodzi się w pędzie, zostawiając w kuchni krajobraz jak po przejściu tornado. No, ale sernik z lemon curd również się poddał bardzo niekorzystnemu biometowi. Zwłaszcza lemon curd, który nie chciał się zsiąść.
Po przyjściu do domu podaje się Mężowi zupę, a od Męża odbiera się drinka.
A potem czeka się na znajomych. Gdy się czeka, to słucha się na przykład tego:
Jak już znajomi przyjdą, to gra się z nimi w gry. Ostatnio najchętniej w Dixit.
czwartek, 6 stycznia 2011
poprawianie spartaczonej roboty
właśnie wysłałam poprawiony tekst broszury, który dostarczyła nam pewna duża firma zajmująca się tłumaczeniami. Tłumaczenie było fatalne, spędziłam nad nim dwa dni. Rozumiem, że tłumaczenie amerykańskich tekstów marketingowych to jest wyzwanie, ale można chociaż ten tekst przeczytać przed przetłumaczeniem, prawda?? A przecież jest święto i w zasadzie nie powinnam pracować.
Mąż nadal w nienajlepszej formie. Gotuję mu dietetyczne zupki, pierś z kurczaka na parze, tosty z białego pieczywa... Mam nadzieję, że wkrótce wydobrzeje. Na takiej diecie ja też chodzę głodna i już się nie mogę doczekać, kiedy zjemy sycący obiad :)
Poza wyjściem do kościoła nie wyściubiliśmy dziś nosa z domu. Obejrzeliśmy "Autora widmo" Polańskkiego. Dobry film. Przemek pytał co chwila "kiedy się coś wreszcie zacznie dziać" :)
Mąż nadal w nienajlepszej formie. Gotuję mu dietetyczne zupki, pierś z kurczaka na parze, tosty z białego pieczywa... Mam nadzieję, że wkrótce wydobrzeje. Na takiej diecie ja też chodzę głodna i już się nie mogę doczekać, kiedy zjemy sycący obiad :)
Poza wyjściem do kościoła nie wyściubiliśmy dziś nosa z domu. Obejrzeliśmy "Autora widmo" Polańskkiego. Dobry film. Przemek pytał co chwila "kiedy się coś wreszcie zacznie dziać" :)
wtorek, 4 stycznia 2011
bleee...
okropny, okropny wieczór... Czasem przychodzą takie, gdy przez jakiś czas funkcjonowaliśmy w aktywnym trybie. Nagle dokoła pustka. Brak pomysłu, czym ją zapełnić. Chociaż może inaczej - pomysły są, ale brak ochoty. Na cokolwiek. Gdybyśmy mieli telewizor, to w takim stanie na pewno sięgnęłabym po pilota i skakała z kanału na kanał, zatrzymując się na dłużej na pożywce z popkultury. Potem czułabym się jak po paczce chipsów - objedzona i ciężka, ale głodna. Nie mamy telewizji, więc pozostaje mi internet. Też się do tego nadaje. I czuję się potem tak samo.
Nuuuuda.
Przemek złapał jakiegoś wirusa albo się podtruł i śpi w pokoju obok. Na czas jego rekonwalescencji wyrugowałam się sama z naszej sypialni do najbardziej nijakiego pokoju w całym mieszkaniu. Do salonu. Tylko dlatego, że nie chciało mi się rozkładać łóżka w gabinecie.
Już się umyłam, zrobiłam dwa prania, wstawiłam i wyjełam naczynia ze zmywarki, napoczęłam paczkę krakersów i dokończyłam butelkę rieslinga. A nie ma jeszcze dziesiątej. Nuuuda...
Wczoraj skończyłam czytać "Zabili mnie we wtorek" Wereśniaka. OK, ale bez rewelacji. Chce się przewracać kolejne strony, chociaż na końcu mam uczucie jak po przerzucaniu kanałów w telewizji. Średnio treściwe pożywienie.
W niedzielę odłożyłam na półkę "Rozbite okno" Deavera. Podobne uczucie.
Dziś do poduszki poczytam sobie Harvard Business Review :) A potem "Good night, Dżerzi".
Nuuuuda.
Przemek złapał jakiegoś wirusa albo się podtruł i śpi w pokoju obok. Na czas jego rekonwalescencji wyrugowałam się sama z naszej sypialni do najbardziej nijakiego pokoju w całym mieszkaniu. Do salonu. Tylko dlatego, że nie chciało mi się rozkładać łóżka w gabinecie.
Już się umyłam, zrobiłam dwa prania, wstawiłam i wyjełam naczynia ze zmywarki, napoczęłam paczkę krakersów i dokończyłam butelkę rieslinga. A nie ma jeszcze dziesiątej. Nuuuda...
Wczoraj skończyłam czytać "Zabili mnie we wtorek" Wereśniaka. OK, ale bez rewelacji. Chce się przewracać kolejne strony, chociaż na końcu mam uczucie jak po przerzucaniu kanałów w telewizji. Średnio treściwe pożywienie.
W niedzielę odłożyłam na półkę "Rozbite okno" Deavera. Podobne uczucie.
Dziś do poduszki poczytam sobie Harvard Business Review :) A potem "Good night, Dżerzi".
Subskrybuj:
Posty (Atom)